Thorung La
Dzień 14
Ledar - Thorung Phedi - Thorung High Camp
Temperatura w nocy była niska. Odczuwałem to w pokoju wyraźnie, mimo obecności bielizny termoaktywnej i śpiwora. Kiedy zrobiło się jasno zdecydowałem się na wyjście z ciemnego pomieszczenia.
Moje zaskoczenie było wielkie, ponieważ dookoła leżał śnieg. Cienka warstwa przykryła wszystko. Temperatura o szóstej rano wynosiła niecałe trzy stopnie. Nareszcie zniknęły chmury i zobaczyłem góry w całej okazałości.
Tradycyjnie spakowałem szybko swoje rzeczy i przygotowałem się do drogi. Pozostali jeszcze spali, więc nie budziłem nikogo. Zamówiłem sobie śniadanie i czekałem, aż ludzie będą gotowi. Przebiegało to zbyt wolno, a była już siódma godzina. Pojechałem do drugiego hostelu na spotkanie reszty ekipy.
Złapałem ich w trakcie śniadania. Wszyscy mieli dobre samopoczucie. Ostatnia noc minęła spokojnie, a nasycenie krwi tlenem poprawiło się. Ludzie potrzebowali jeszcze kilkunastu minut do skończenia śniadania, zatem ruszyłem powoli do przodu.
Wczorajsze zawroty głowy ustąpiły. Czułem się zupełnie dobrze i gotowy na kolejne wyzwania. Thorung Phedi znajdowało się w odległości tylko czterech kilometrów, ale w porównaniu z wczorajszym dniem byliśmy już powyżej 4000 metrów.
Jechałem spokojnie, bezpiecznie i bez szarżowania. Zbocze z szlakiem nie było strome, ale krajobraz dookoła sugerował ostrożność. Śliskie kamienie, ostre krzaki przypominały o koncentracji. Wiele osób ruszyło dzisiaj na szlak. Stale wyprzedzałem turystów i tragarzy.
Droga z Ledar do Thorung Phedi wymagała przekroczenia rzeki po dwóch kilometrach. Jechałem przed siebie nieświadomy nadchodzącej sytuacji. Dostępne były dwa mosty. Nowy, metalowy oraz tradycyjny, drewniany kilkaset metrów dalej. Podążałem za turystami i zwyczajnie zignorowałem nowy most.
Szlak blisko starej przeprawy schodził nagle w dół, łączył szybko dwa brzegi i ponownie wspinał się do góry. Trasa robiła się coraz trudniejsza. Konieczne były coraz częstsze i dłuższe przerwy na odpoczynek.
Przystanąłem na kilka minut. Spojrzałem daleko przed siebie i w ciszy podziwiałem krajobraz. Moja obecność dziwiła niektórych turystów. Faktycznie człowiek z rowerem w takich górach nie jest powszechnym widokiem. Odważniejsi zadawali pytania i życzyli powodzenia.
Minęła godzina jazdy, ale wysokość praktycznie nie uległa zmianie. Ponownie spotkałem drobną Kanadyjkę. Kobieta była zdeterminowana jak wczoraj, jednak dźwiganie wielkiego plecaka znamiennie wpływało na jej wizerunek. Jednym słowem dziewczyna była wyczerpana.
Thorung Phedi
Kolejna godzina pozwoliła mi na dotarcie do Thorung Phedi. Zdecydowałem się na dłuższy odpoczynek. Przedostatni obóz na trasie przełęczy Thorung La zaskoczył mnie rozmiarem. Wiele budynków i kilkadziesiąt miejsc dostępnych dla turystów. Duże i przestronne schronisko oraz piekarnia. Wszedłem do przeszklonej jadalni hostelu. Ciepło, wesoła muzyka dobiegająca z głośników, a przede wszystkim sporo ludzi.
Moje zamówienie było skromne. Tylko gorąca herbata i zupa pomidorowa. Wzrost cen wraz z wysokością był widoczny, choć nie miał decydującego znaczenia. Trzydzieści minut później szykowałem się do drogi.
Kiedy wyruszałem z miasta pojawił się Pajo, a zaraz po nim kolejne osoby. Zamieniliśmy tylko kilka zdań o turystach, który zmierzali w kierunku przełęczy. Pierwsza osoba w High Camp zarezerwuje miejsca dla całej grupy. W tym momencie byłem pierwszy, więc ten obowiązek spadł na mnie.
Trasa stopniowo pięła się do góry. Obserwowałem malutkie sylwetki w oddali. Mozolnie szedłem do przodu, ponieważ o żadnej jeździe nie było mowy. Wiedziałem, że ten odcinek będzie rzeczywiście trudny.
Pokonanie stu metrów wysokości zajęło mi prawie pół godziny. Ludzie z przodu byli tak samo daleko jak na początku. Tempo w granicach 3km/h, dokładnie przedstawia skalę trudności tego fragmentu.
Obejrzałem się za siebie. Nieco niżej dostrzegłem osoby z rowerami oraz małe Thorung Phedi z blaszanymi dachami. Kolejny etap prowadził do wielkiej skały, gdzie ludzie i droga znikali za zakrętem. Ciśnienie było coraz niższe, a do tego pojawiły się zawroty głowy. Byłem zmęczony i dosłownie miałem dość wszystkiego.
Pajo doszedł do mnie w ciągu godziny od spotkania w Thorung Phedi. Widziałem zmęczenie w jego oczach, ale bez wahania poszedł dalej. Siedziałem jeszcze kilka minut przy skale, odpoczywałem, a potem zrobiłem kilka zdjęć.
Ostatnie wyzwanie dzisiejszego dnia czekało nieustannie. Zobaczyłem pojedyncze budynki i ruszyłem. Ból głowy stawał się coraz silniejszy, przerwy dłuższe i częstsze. Każdy tego dnia miał sprawdzian. Ostatnie minuty były najtrudniejszymi próbami charakteru. Praktycznie zwątpiłem, ale wreszcie dotarłem do obozu.
Thorung High Camp
Pajo był uśmiechnięty i zadowolony. Zarezerwował pokoje, przygotował klucze i czekał na pozostałych. Wyczerpany zaszyłem się w pierwszym pokoju i obserwowałem szlak przez otwarte drzwi. Stopniowo dochodziłem do siebie, ale przez pół godziny nikt nowy nie dotarł do High Camp.
Godzina spędzona w łóżku pomogła mi w dojściu do siebie. Czułem jeszcze lekkie zawroty głowy, ale usiadłem przed domem. Obok mnie byli Chmielu, Kołodziej, Michał i Daniel. Widzieliśmy trud kolejnych osób, które przychodziły do obozu. Nie miałem najmniejszej ochoty na cokolwiek.
Pajo i Marcel po odpoczynku wyszli na spotkanie innych osób. Podobnie Bartek, który pomógł dziewczynom w niesieniu sakw. Marcel znalazł po drodze znajomą Kanadyjkę, której ledwo szła pod górę, nie mówiąc już o dźwiganiu plecaka. Dzisiejsze sześćset metrów kosztowało wszystkich sporo sił.
Wczesne popołudnie dawało nam jeszcze wiele możliwości. Powoli wracały dobre humory i samopoczucie. Bodajże Kołodziej rzucił pomysł zjechania z pobliskiej góry. Coś absolutnie szalonego, ale kolejne osoby uznały to za nadzwyczaj normalne. Kołodziej, Pajo, Daniel, Marcel i Chmielu zdjęli sakwy i ruszyli na podbój kolejnego szczytu.
Nie miałem najmniejszej ochoty na ponowne pchanie roweru. Możliwość zjazdu do obozu również mnie nie przekonała. Pokonałem z dużym wysiłkiem część wzniesienia jedynie w celu nagrania tego wydarzenia. Widok rozpościerający się z tego miejsca był fenomenalny. Jednak nie miałem sił na więcej.
Pogoda załamała się kiedy ludzie byli na szczycie. Słoneczna dolina z jednej strony zakrywała się ciemnymi chmurami od strony gór. Momentalnie przyszedł wiatr i śnieg. Ekipa zjazdowa ruszyła jeden za drugim.
Andrzej robił zdjęcia, kiedy ja nagrywałem ludzi podczas szalonego zjazdu. Powrót do schroniska trwał ledwie 5 minut, ale wystarczyły one do całkowitej zmiany pogody. Schowaliśmy się w głównym budynku High Camp.
Jadalnia była przytulna, ale zgromadziło się w niej tyle osób, że nie było miejsc do siedzenia. Ludzie zajmowali miejsca na ławkach, bo brakowało pokoi do wynajęcia. Jedynym rozwiązaniem dla kolejnych turystów był powrót do Thorung Phedi.
Praktycznie cała ekipa dotarła do obozu. Przekonaliśmy również ludzi, że siadamy przy stole tylko na czas posiłku, a nie całą noc. Zamówiliśmy w końcu obiad, bo każdy z nas był bardzo głodny. Całkiem szybko dostaliśmy pierwsze porcje. Główny temat przy stole stanowiła aktualna sytuacja.
Bestjan czuł się słabo, nie miał apetytu, a do obozu dotarł z wyraźnym trudem. Jego saturacja (70%) była stanowczo nieodpowiednia. Nie mieliśmy żadnych informacji od Bozona, który samotnie wyruszył z Manang, a Jacek i Zosia ciągle pozostawali na szlaku.
Otrzymaliśmy informacje od polskich turystów, że mijali po drodze dwójkę rowerzystów. Sami planowali powrót, widząc turystów wracających z High Camp. Szczęśliwie narodowa solidarność pomogła im w trudnym momencie. Odstąpiliśmy czwórce Polaków jeden z naszych pokoi. Wreszcie Jacek i Zosia dotarli do schroniska.
Upewniłem się, że moja saturacja jest właściwa. Mimo, kilku godzin odpoczynku, nasycenie na poziomie 80% dawało do myślenia. Poszedłem do pokoju, choć na sen było jeszcze zbyt wcześnie. Wielokrotnie budziłem się w nocy. Liczyłem na obejrzenie i nagranie wschodu słońca, ostatniego na tej wysokości.
Dzień 15
Thorung High Camp - Thorong La Pass - Muktinath
Wstałem o 4 rano i ustawiłem GoPro na zdjęcia poklatkowe. Liczyłem na świetny materiał. Kamera sygnalizowała robienie zdjęcia, co każde 30 sekund. Taka mrugająca dioda zwracała uwagę otoczenia.
Dwie godziny później słońce było już wysoko. Kamera leżała dokładnie tam, gdzie ją zostawiłem. Choć mało rozsądne było zostawienie jej zupełnie niezabezpieczonej. Szybko zdałem sobie sprawę, że kamera nie nagrywa. Bateria działała, ale skończyło się wolne miejsce na karcie pamięci. Prawdziwy pech.
Poranna temperatura wynosiła zero stopni. Droga do przełęczy była wymagająca, dlatego ludzie z obozu wyruszali o świcie. Liczyliśmy na pewną przewagę podczas zjazdu z Thorung La Pass.
Jadalnia rano była praktycznie pusta. Zamówiliśmy śniadanie i wspólnie ustaliliśmy plan na cały dzień. Najważniejsze było wspólne zdobycie przełęczy i bezpieczne zjechanie po drugiej stronie gór.
Bestjan cudownie wrócił do zdrowia. Wszyscy byli zadowoleni i pełni sił. Zjedliśmy śniadanie i kupiliśmy wodę na drogę.
Spakowany i gotowy do drogi wykorzystałem ostatnią wolną chwilę w obozie. Wypoczęty ruszyłem w kierunku wczorajszej góry. Marsz na szczyt zajął mi niecały kwadrans. Panorama Himalajów prezentowała się wspaniale. Malutkie budynki Thorung Phedi uświadomiły mi aktualną wysokość. Prawie 5 kilometrów ponad poziomem morza.
Warunki atmosferyczne były korzystne. Bezchmurne niebo i niewielki wiatr. Idealny dzień na atak szczytowy. Wróciłem powoli do obozu.
Większość była już gotowa albo wyruszyła na szlak. Początkowe kilkaset metrów było płaskie, ale droga szybko wznosiła się do góry. Podobnie jak poprzedniego dnia wolałem spokojne równe tempo niż spontaniczne podjazdy i odpoczynki. Kilkanaście minut zajęło mi dotarcie do górskiego strumienia.
Każdy wolny moment wykorzystywałem do zrobienia ciekawych zdjęć. Obserwowałem ludzi przede mną i za mną. Najmniejsza chwila odpoczynku była cenna, a zmęczenie rosło z każdym metrem.
Najpierw ręce pchały rower, tak by dłonie zablokowały hamulce. Stawiasz mały krok i przyciągasz całe ciało do kierownicy. Krok za krokiem, mozolnie do przodu, bez względu na tempo, byle tylko wyżej.
Wspólny postój zorganizowaliśmy w pierwszym możliwym miejscu. Dwie godziny po wyruszeniu z obozu dotarliśmy do małego budynku, gdzie człowiek oferował gorące napoje. Kupiłem duży kubek herbaty i spokojnie czekałem. Gdy ostatnie osoby przybyły na miejsce zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie i ruszyliśmy dalej.
Nadal brakowało nam 200 metrów wysokości do przełęczy. Temperatura o dziesiątej rano wynosiła prawie 15 stopni. Wokoło zimne powietrze i niezwykła cisza. Przebywanie w takim miejscu przenikało umysł na wskroś.
Kilkadziesiąt kroków męczyło, momentalnie przyśpieszał oddech, a serce mocno pompowało krew. Stopniowo pokonaliśmy kolejne metry trasy, ale za nimi wyłoniły się następne. Życie w takich warunkach jest prawdziwym wyzwaniem.
Widziałem znacznik z buddyjskimi modlitwami. Wyżej kolejny i następny. Miałem wrażenie odległego i nieosiągalnego celu. Najmniejszy krok stanowił ogromny wysiłek, ale determinacja prowadziła ciągle do przodu.
Kilkukrotnie spotkaliśmy na szlaku Nepalczyków z mułami, przeprawiających z drugiej strony przełęczy. Tak łatwo i szybko mijali nas po drodze. Następny zakręt, spojrzenie w górę i oczekiwanie końca wędrówki.
Thorung La
Wreszcie udało się. Około południa moim oczom ukazał się cel naszej wyprawy. Przełęcz Thorung La na wysokości 5416 metrów czekała. Pełen energii wskoczyłem na rower i przejechałem ostatnie kilkadziesiąt metrów.
Wszyscy odetchnęli z ulgą. Przyszła pora na wzajemne gratulacje. Ogromna satysfakcja i niecodzienne widoki towarzyszyły nam jeszcze przez prawie godzinę. Khatung Kang z jednej strony i Yakwa Kang z drugiej były tak blisko.
Kolejna szansa na gorącą herbatę i chwilę wytchnienia. Zamówiłem duży kubek i cierpliwie czekałem na pozostałe osoby. Rozciągnęliśmy przywiezione modlitwy i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia.
Dłuższe pozostawanie na przełęczy było bezcelowe. Przygotowaliśmy się do zjazdu. Widzieliśmy tylko Muktinath daleko w dolinie. Pozostała jedynie droga w dół.
Spodziewaliśmy się łatwego odcinka i przyjemnych wrażeń. Trasa szybko zweryfikowała nasze umiejętności. Rowery eksploatowane intensywnie przez ostatnie dwa tygodnie zachowywały się różnie.
Zużyte opony i klocki hamulcowe. Pęknięte szprychy i bagażniki. Nadwyrężone kolana i obolałe dłonie. Codzienność naszej rowerowej wyprawy totalnej.
Jeździliśmy z sakwami coraz pewniej, ale ta droga przeszła nasze wszelkie oczekiwania. Umiarkowane nachylenie trasy wystarczało do łatwego nabierania prędkości. Znalezienie optymalnej ścieżki też nie stanowiło problemów.
Częste zakręty wymagały ciągłej koncentracji i szybkiej reakcji. Tarcze grzały się do czerwoności, a opony traciły przyczepność. Zbyt szybki zjazd groził wypadnięciem z trasy lub poważną awarią.
Stopniowo spadała wysokość. Zatrzymywaliśmy się, co pewien odcinek, aby ostygły hamulce. Wszyscy byli ostrożni, ale emocje rosły z każdym metrem. Adrenalina napędzała nas bez przerwy, a krew pulsowała w żyłach.
Dwie godziny później byliśmy wyraźnie niżej. Oddychaliśmy o wiele łatwiej, a temperatura jeszcze wzrosła. Potrzebowaliśmy dłuższego odpoczynku, ale przede wszystkim obiadu.
Realizacja zamówienia trwała bardzo długo. Zanim dostaliśmy nasze jedzenie kolejne osoby zjechały z przełęczy i dołączyły do nas. Minęła cała godzina, a niektórzy ciągle czekali na cokolwiek ciepłego.
Jako jeden z nielicznych dostałem swój posiłek szybko. Byłem gotowy do drogi, podobnie jak Kołodziej, Pajo i Marcel. Pojechaliśmy do Muktinath w poszukiwaniu noclegów.
Dalsza droga przez dolinę była równie wymagająca. Wielkie kamienie i przełomy skalne. Potrzebowaliśmy następnej godziny na dotarcie do miasta.
Muktinath
Znaleźliśmy tam odpowiedni hotel z wystarczającą liczbą miejsc do spania. Zgodnie z tradycyją, utargowaliśmy zniżkę na jedzenie. Kolejne osoby dojechały do Muktinath przed zmrokiem.
Warunki jakie zastaliśmy zaskoczyły wszystkich. Mieliśmy bieżącą i ciepłą wodę, a także zasięg telefoniczny. Spotkaliśmy Bozona, który odłączył się kilka dni wcześniej od naszej grupy.
Umyłem się dokładnie, ale sprawnie. Wyciągnąłem czyste ubrania z dna sakwy. Wspólnie zjedliśmy kolację. Rozmawialiśmy o dzisiejszym osiągnięciu i planie na kolejne dni.
Niektóre osoby miały jeszcze dużo energii, więc wybrały się wieczorem na zwiedzanie miasta. Marcel, Daniel, Chmielu i Andrzej poszli do pubu Boba Marleya. Ja spokojnie zasnąłem po dniu pełnym wrażeń.
Dzień 16
Muktinath - Jharkot - Jomson - Marpha - Tukuche - Kokhethanti
Poranek przywitał nas jak zwykle. Miasto stało już na równych nogach, kiedy szykowaliśmy się do drogi. Słońce górowało na horyzontem i ośnieżonymi szczytami.
Zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy rzeczy do sakw. Jacek i Bozon wyjaśnili sobie aktualną sytuację, po czym wszyscy ruszyli do przodu. Andrzej zapewniał, że droga po drugiej stronie przełęczy będzie dużo lepsza od dotychczasowych szlaków.
Minęliśmy Jharkot w ciągu 15 minut, a potem wioskę Khinga. Mieliśmy dużo czasu na dotarcie do Jomson, gdzie liczyliśmy na kantor lub bankomat.
Rzeczywiście jechaliśmy w nowych warunkach. Szerokie i ubite drogi prowadziły nas pomiędzy górami. Rowery płynnie przejeżdżały kolejne zakręty, ale pył wzbijał się przy najmniejszym ruchu.
Droga prowadziła coraz niżej, aż w końcu wjechaliśmy do wąwozu Kali Gandaki, największego jaki w życiu widziałem. Masywy Annapurny i Dhaulagiri były doskonale widoczne podczas jazdy wzdłuż rzeki. Spotykaliśmy coraz więcej samochodów jadących w kierunku okręgu Mustang.
Jomson
Przejechanie 22 kilometrów zajęło nam ponad dwie godziny, ale wreszcie byliśmy na miejscu. Uzupełniliśmy zapasy zjedliśmy obiad. Poznaliśmy kolejne stworzenie, któremu Kasia nadała imię Janusz.
Niektórzy potrzebowali gotówki na ostatnie dni podróży. Wymieniłem ostatnie 50 dolarów w banku, ponieważ ich wożenie nie miało sensu, a zostało mi około tysiąca rupii.
Dalsza droga prowadziła nas do Marpha. Ten odcinek był bardzo trudny, ze względu na bardzo silny wiatr. Nasza prędkość mimo płaskiego terenu spadła znacznie. Wszechobecny kurz dodatkowo zniechęcał do jazdy.
Dokumentowałem naszą wyprawę w miarę możliwości. Dojechałem wreszcie do miasteczka, gdzie nasza grupa zrobiła postój. Zatrzymaliśmy się na dwadzieścia minut w Tukuche, ale nie było mowy o noclegu.
Kolejne miejscowości na szlaku oferowały miejsca do spania, więc szybko ruszyliśmy do przodu. Ciągle obserwowaliśmy szerokie koryto rzeki i góry po obu brzegach.
Mineliśmy Kobang i dotarliśmy do miejsca, z którego okolica była świetnie widoczna. Góry częściowo zasłonięte przez chmury, kolejne dopływy głównej rzeki i malutkie wioski położone na brzegiem.
Ogromne wrażenie robili ludzie, którzy przy niższym poziomie wody wytyczyli krótsze, tymczasowe drogi między pobliskimi wioskami. Pojechaliśmy rozsądnie i bezpiecznie, czyli dookoła i główną drogą.
Tabliczki przy drodze zaprowadziły nas do Kokhethanti. Przekroczyliśmy wiszący most i po kilku minutach wjechaliśmy do wioski. Mieliśmy trudności w negocjacjach z właścicielami hostelu, ale ostateczne warunki usatysfakcjonowały wszystkich.
Mieliśmy do dyspozycji hostel z pokojami na piętrze i wielki taras. Wszyscy zamówili jedzenie. Poza nami w hostelu była jeszcze francuska para z przewodnikiem. Czekaliśmy cierpliwie, ale po godzinie nasze humory nieco podupadły i domagaliśmy się jedzenia.
Nasza grupa od początku pobytu w Nepalu zwracała uwagę mieszkańców. Stanowiliśmy także wyzwanie dla kucharzy, kiedy po całym dniu zamawialiśmy połowę karty. Baliśmy się czy wystarczy zapasów dla naszego zamówienia.
Ostatnie dania opuszczały kuchnię późną nocą, ale w sumie dostaliśmy wszystko, czego chcieliśmy. Poznaliśmy się dobrze przez dwa tygodnie. Nie planowaliśmy już niczego wymagającego, więc spokojnie odpoczywaliśmy.