Rozdział szósty

Powrót

Dzień 17

Kokhethanti - Kalopani - Ghasa - Tatopani

Ranek zaskoczył mnie zupełnie, kiedy w drzwiach ujrzałem jaka. Dziewczyny miały niezły ubaw biegając w przebraniu po pokojach. Wykorzystały głowę zwierzęcia wiszącą na ścianie w jadalni oraz wełniany koc.

Kiedy wyszedłem na taras powalił mnie widok. Słońce przebijało się przez chmury, które zasłaniały Dhaulagiri. Wiał lekki wiatr i odsłaniał coraz większe pasmo górskie.

Śniadanie zamówiliśmy poprzedniej nocy na konkretną godzinę. Usiedliśmy o siódmej do stołu i w ciągu godziny byliśmy gotowi do drogi.

Spokojnie przejechałem przez Kokhethanti. Miałem możliwość uzupełnienia wody, więc nie czekałem na kolejne okazje. Minęliśmy rozwidlenie szlaku prowadzące do jeziora Titi i wioski Dhampu.

Oczekiwaliśmy lepszej drogi, bo dotychczasowe odcinki raczej nas zwalniały. Jazda z sakwami, nawet częściowo załadowanymi nie była łatwa. Takie tempo miało znaczenie przy planach dojechania do Pokhary.

Jechałem rozsądnie dla zachowania bezpieczeństwa. Mój bagażnik wygiął się pod ciężarem sakwy wiezionej przez ostatni tydzień. Sakwa nie była bardzo ciężka, zatem zakładam dwie możliwości.

Młode pokolenie w Nepalu ma trudny start. Wiele dekad wypraw w Himalaje uzależniło mieszkańców od łatwych pieniędzy. Bartek Krobicki

Niesymetryczne rozłożenie bagażu oraz warunki terenowe miały wpływ na odkształcenie bagażnika, ale nie były decydujące. Domniemywam, że za mały bagażnik był narażony na działanie sił nie tylko z góry, ale także z boku, co spowodowało ostateczne wygięcie.

Dotarcie do Kalopani i Lete zajęło nam mniej niż godzinę, dlatego nie zatrzymywaliśmy się bez potrzeby. Droga przez las dostarczyła ciekawych wrażeń. Kamienne mury ułożone na poboczu i ośnieżone szczyty powyżej linii drzew. Dotarłem do kolejnego miasteczka, gdzie zatrzymała się nasza ekipa.

Ghasa

Miasto położeone jest bliżej cywilizacji. Znajdziemy tam przydrożne sklepiki, ale także postój autobusów. Ludzie kupili butelki z wodą i ciastka. Zbyt wczesna pora zniechęcała do jedzenia czegokolwiek.

Zanim ruszyliśmy do miasteczka przyjechała grupa motocyklistów. Kilkanaście osób na motocyklach Royal Enfield kierowało się do Jomson.

Dalsza droga prowadziła wzdłuż rzeki, ale kilkadziesiąt metrów powyżej jej koryta. Przeprawa z jednej strony na drugą znajdowała się od czasu do czasu, ale przeważnie od przepaści oddzielały nas tylko kamienne bloki.

Jeden z takich mostów zainteresował nas szczególnie. Zdjęciom nie było końca. Ujęcia na moście i obok niego, indywidualnie i grupowo, wszystko dla niezapomnianych chwil i wspomnień.

Gorące źródła w Tatopani były dla nas największym zaskoczeniem. Wiele dni w górach przyzywczaiło nas do surowych warunków.

Kilka kilometrów dalej za zakrętem zobaczyliśmy najbardziej widowiskowy wodospad w Nepalu. Mnóstwo wody spływało z gór i płynęło w dół do samej rzeki. Kolejny postój i sesje zdjęciowe.

Było południe, a przejechanych kilometrów na liczniku niewiele. Ruszamy w drogę, także w poszukiwaniu miejsca na obiad. Kilka kilometrów za wodospadem przeprawialiśmy się przez kolejny wartki i głęboki strumień.

Niestety kładka była w wiosce powyżej drogi, do której nie było łatwego dostępu. Niektórzy zdejmowali buty i przechodzili przez wodę. Inni kilkanaście metrów wyżej pokonywali śliskie kamienie. Cały i suchy znalazłem się po drugiej stronie.

Jechaliśmy zwartą grupą, aż dojechaliśmy wreszcie do miejsca, gdzie była szansa na coś ciepłego do jedzenia. Zatrzymaliśmy się w miasteczku Dana w okręgu Myagdi. Wszyscy zamówili makaron z warzywami dla oszczędności czasu. Niektórzy skusili się na piwo, bo było nawet gorąco.

Istniała obawa, że dostaniemy małe porcje, ale ostatecznie wszyscy czuli się najedzeni. Jazda z pełnym brzuchem trwała tylko godzinę, bo przed nami pojawiła się kolejna atrakcja.

Tatopani

Gorące źródła jakie zobaczyliśmy w Tatopani zaskoczyły nas zupełnie. Wiele dni spędzonych w trudnych warunkach przyzwyczaiło nas do wyrzeczeń, ale możliwość leżenia w gorącej wodzie w Himalajach działała na wyobraźnię.

Kupiliśmy bilety wstępu za sto rupii i weszliśmy do środka, gdzie było mało osób. Przyjechaliśmy w czasie trwania promocji Happy Hours, gdzie zimne piwo i prażona kukurydza były dostępne za dodatkowe 150 rupii.

Wszyscy siedzieli wszyscy w sporym basenie. Po kilkunastu minutach w całym ośrodku panowała wesoła atmosfera. Bardziej odważne osoby sprawdzały wodę w małym basenie, która była rzeczywiście gorąca.

Jacek i Zosia dojechali do nas w ciągu godziny. Radosne odgłosy dochodzące z term zwróciły ich uwagę, bo inaczej by nas minęli. Po południu pojawiło się jeszcze więcej osób, ale klimat spowodował takie rozluźnienie emocji, że nawet tłok nam nie przeszkadzał.

Dwie godziny relaksu rozleniwiły nas zupełnie. Ubrani i gotowi pojechaliśmy na poszukiwania noclegu. Wiedzieliśmy, że mamy jeszcze trochę czasu do zmroku, ale perspektywa znalezienia miejsc dla szesnastu osób nieco martwiła.

Negocjacje w Tatopani nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Zdecydowaliśmy, że mamy światła i pojedziemy w nocy. Spodziewaliśmy się kolejnych hosteli i szansy na końcowy przystanek. Niestety było coraz ciemniej i trudniej.

Zapadła noc. Przekroczyliśmy rzekę, która teraz szumiała po naszej lewej stronie. Kamienie i błoto na drodze ograniczały pole manewru. Światła lamp rowerowych oświetlały tylko kilka metrów przed nami. Kolejne pojedyncze domostwa odsyłały nas z braku miejsc.

Najbardziej charakterystyczna uczestniczka wyprawy. Pajo, Kasia i Kołodziej podczas wieczornej kolacji. Bartek Krobicki

Ponownie przekroczyliśmy rzekę. Kilkadziesiąt minut jazdy doprowadziło nas do następnych zabudowań. Przejechaliśmy około sześciu kilometrów zanim znaleźliśmy miejsce do spania. Zatrzymaliśmy się w Tipliyang, gdzie dogadaliśmy się z mieszkańcami, a właściwie nie mieliśmy większego wyboru.

Właściciel hostelu nie miał wystarczającej liczby łóżek, dlatego zaoferował nam kilka miejsc u swojego sąsiada. Tradycyjnie podzieliliśmy się na mniejsze grupy. Jeden z pokoi zajęli panowie Chmielu, Daniel, Pajo i Kołodziej. Osobiście spałem w pokoju z Tomkiem i Bozonem.

Większość usiadła przy stole. Zamówiliśmy dania ze skromnego menu. Czekanie na jedzenie uprzyjemniały nam wspólne rozmowy i butelki BagPiper whisky. Dodatkowe wyzwanie stanowiło układanie oryginalnej wieży z pustych butelek.

Wreszcie późno w nocy poszliśmy do łóżek. Wstawałem jeszcze w nocy, ale tylko celem wymiany baterii w ładowarce GoPro.

Dzień 18

Tatopani - Beni - Kushma - Pokhara

Obudziliśmy się rano i czekaliśmy na śniadanie. Większość zamówiła po czajniku herbaty i talerzu chowmein. Planowaliśmy dojechanie do Pokhary, co było bardzo ambitne. Umówiliśmy się na wspólny postój w Beni.

Jechałem z Andrzejem w środku grupy. Zatrzymywaliśmy się co pewien czas i robiliśmy zdjęcia. Andrzej wyprzedził mnie nieco na trasie, bo sporo nagrywałem i fotografowałem. Jechałem do przodu, ale ciągle nikogo nie widziałem po drodze. Kierowałem się do Beni, gdzie mieliśmy umówiony postój.

Beni

Spokojnie wjechałem do miasta, gdzie był dworzec autobusowy, a nawet kilka bocznych uliczek. Jeśli ktokolwiek tu był to raczej przy głównej ulicy. Niestety nikogo nie spotkałem. Nie miałem pewności, ale moim celem było teraz dogonienie grupy, która jedzie do Pokhary.

Była godzina 9:30. Ruszyłem bez zastanowienia, bo czekało mnie jeszcze około 80km. Droga Beni - Pokhara pozwalała wreszcie na jazdę średnim tempem. Równy i szeroki asfalt, co kilkaset metrów przecinały jedynie kamienie i doły, które w czasie pory deszczowej są częścią górskich potoków.

Jechałem wzdłuż rzeki i byłem coraz niżej. Kilkanaście kilometrów dalej znajdowałem się na wysokości około 900 metrów na poziomem morza. Wówczas droga zmieniła nachylenie. Ponownie rozpoczęła się walka z własnymi słabościami.

Robiło się coraz cieplej. Trasa była właściwa, a tempo ambitne. Ucieszyłem się na widok kilku rowerów przy drodze. Szybko stwierdziłem, że to rowery szalonych Białorusinów z dzieckiem, którzy wyprzedzali nas o dzień drogi.

Dojechałem do miasta Kushma w południe, a do Pokhary brakowało prawie 60 kilometrów. Utrzymanie takiego tempa pozwoli mi na dotarcie do celu jeszcze przed wieczorem. Tylko co z ludźmi, którzy jadą jeszcze za mną?

Machhapuchhare to święta góra dla mieszkańców Nepalu, dlatego obowiązuje zakaz wspinaczki na szczyt. Charkterystyczny "rybi ogon" jest widoczny podczas trekkingu dookoła Annapurny. Bartek Krobicki

Pojechałem do przodu, ponieważ znowu nie spotkałem czołówki grupy. Machhapuchhare był daleko, ale bardzo dobrze widoczny. Godzina drogi w upale przybliżyła mnie nieznacznie do celu. Znak widoczny przy drodze pokazywał wyraźnie pozostałe 50km do Pokhary. Miałem dość jazdy i samotnej walki.

Wjechałem do miasta Dimuwa, gdzie liczyłem na szybki obiad. Konieczność oczekiwania około 20 minut na ryż czy makaron odstraszyła mnie. Kupiłem tylko dwie butelki wody i pojechałem. Sama perspektywa dalszej jazdy wyczerpywała mnie zupełnie.

Tuż za miastem spotkałem rowerzystów poznanych na szlaku. Siedzieli przy drodze, odpoczywając spokojnie w cieniu. Wspólna rozmowa uspokoiła mnie, bo jechałem w dobrym kierunku. Jednak od rana nie widzieli kogokolwiek na rowerze. "Gdzie wszyscy ludzie z mojej ekipy?" - pomyślałem.

Droga pod górę była bardzo ciężka. Autobusy i taksówki mijały mnie co kilka minut. Takie tempo pozwoli mi na dojechanie do Pokhary przed zmrokiem. "Będzie ciężko, ale nie poddam się" - rzekłem.

Usłyszałem kolejny autobus za moimi plecami. Głośny i powolny jak każdy samochód wyrzucał z siebie kłęby czarnych spalin. Ten różnił się od pozostałych, bo wiózł rowery i ludzi z mojej ekipy. Zdziwiłem się bardzo, gdy zobaczyłem ich uśmiechnięte miny. To dlatego nie dogoniłem nikogo przez cały dzień.

Momentalnie znalazłem głęboko ukryte pokłady energii. Kilka kilometrów dalej spotkałem ludzi w czasie postoju autobusu. Kasia sugerowała mi dołączenie do nich, ale takiego scenariusza nawet nie rozpatrywałem.

Upewniłem się, że dzisiejszy cel to Pokhara. Pozostałe osoby wyprzedziłem jeszcze przed Beni. Mój pościg za ekipą był w rzeczywistości ucieczką. Zupełne szaleństwo, ale to czyni nas silnymi.

Pozostało mi około czterdziestu kilometrów, więc ruszyłem bez zbędnego postoju. Kolejne minuty nie były już tak ciężkie jak poprzednie. Grupa minęła mnie kolejny raz, ale teraz było o wiele łatwiej.

Przekroczyłem wysokość ponad 1800 metrów i zobaczyłem kolejny wspaniały widok. Ośnieżone Himalaje na północy i zielone lasy na południu. Teraz pozostał tylko zjazd do Pokhary. Ponad 20 kilometrów z góry.

Szybkie tempo i ostre zakręty nakręcały do jazdy. Sprawnie mijałem samochody jadące pod górę. Gładki asfalt stawiał minimalny opór, a szerokie pole widzenia pozwalało na rozwinięcie znacznej prędkości.

Ostatnie dziesięć kilometrów przejechałem z największą łatwością. Wjechałem do miasta o godzinie 16:30, ale kompletnie nie wiedziałem, gdzie są ludzie z naszej ekipy.

Pokhara

Kolejne bardzo duże miasto przywitało mnie. Półgodzinne szukanie ludzi nie dało żadnych rezultatów. Napisałem wiadomość do Zosi. Gdzieś mieli zaplanowane spotkanie, odbiór bagaży i nocleg. Szybko dostałem odpowiedź, że ludzie będą czekali o osiemnastej obok Prithivi Chowk, a oni sami spóźnią się godzinę. Łatwo i szybko znalazłem umówione miejsce.

Ostatni widok na Himalaje przed wjazdem do Pokhary. Machhapuchhare na głównym planie.

Miałem jeszcze dużo czasu, więc poszukałem czegoś do jedzenia. Przejechanie stu kilometrów jednego dnia zmęczyło mnie, zatem usiadłem w ulicznym barze. Podwójna porcja MoMo, a także zimny Tuborg uprzyjemniały tą chwile. Ostre pierożki przypomniały mi pierwsze dni w Nepalu. Nawet piwo nie gasiło smaku tego sosu.

Zapłaciłem za obiad i czekałem na wszystkich z ekipy. Prithivi Chowk to rondo ze statuą nepalskiego rewolucjonisty. Niestety o właściwej godzinie nie było żadnych ludzi. Teoretycznie miejsce było właściwe, choć bardzo ruchliwe i tłoczne. Czekałem w jedynym widocznym miejscu.

Zrobiło się ciemno, a miasto dalej żyło swoim rytmem. Czekałem dalej, gdy kilkanaście minut później dostrzegłem Bartka Krobickiego i pozostałe osoby. Nie byłem jedynym, który tego dnia przyjechał do miasta na rowerze. Razem z nim przyjechali Michał, Bestjan, Pajo i Kołodziej.

Pojechaliśmy razem w inne miejsce, gdzie czekała grupa z autobusu. Ludzie siedzieli tam od godziny 15:30 i planowali spędzenie najbliższej nocy. Odebranie naszych bagaży było niemożliwe, bo człowiek z biura turystycznego pracował tylko do szesnastej. Pozostawała jeszcze kwestia wielkich nieobecnych, czyli Jacka i Zosi.

Michał Chmiel rozmawiał z człowiekiem, który oferował nam transport do Kathmandu. Planowaliśmy pokonanie drogi do stolicy, czyli ponad dwustu kilometrów w ciągu jednej nocy. Człowiek twierdził, że zabierze 14 osób i rowery busem, co do dziś pozostaje niewyobrażalne. Cena za taki kurs to jedyne 1000 rupii.

Około dziewiątej przyjechał mały bus. Pakowaliśmy kolejne rowery na dach, a sakwy do środka samochodu. Jacek i Zosia wreszcie przyjechali do Pokhary, ale zdecydowali się na nocleg i odbiór bagaży rano. Wszystkie rowery zostały dokładnie przymocowane i sprawdzone. Byliśmy gotowi do nocnej eskapady.

Jechaliśmy wolno, sprawdzając notorycznie mocowanie naszego ładunku. Nawet równe miejskie drogi, co pewien czas odzywały się metalicznym dźwiękiem samochodowej blachy.

Zatrzymaliśmy się w okolicy dworca autobusowego, gdzie nawet o północy panował wielki ruch. Transfer ludzi i towarów, mnóstwo świateł i hałas. Prawdziwe życie miasta w środku nocy.

Wyjechaliśmy wreszczie poza granice miasta i poza światłami samochodów nie widzieliśmy zupełnie nic. Wesoły autobus nie spał, choć niektórzy siedzieli w ciszy lub odpoczywali. Dwóch kierowców z przodu obserwowało trasę. Nepalskie drogi są kręte i wąskie, więc średnia prędkość nie przekraczała 40km/h.

Minęliśmy Dumre i Abukhaireni, które odwiedziliśmy prawie dwa tygodnie temu. Te same zakręty przypominały o trudzie naszej wyprawy. Byliśmy w połowie drogi do Kathmandu.

Zrobiliśmy jeden postój w czasie całej jazdy. Kierowcy także potrzebowali odrobiny przerwy. Długa jazda w nocy męczyła i wymagała koncentracji. Wreszcie około 4 rano przyjechaliśmy do stolicy. Ciche i śpiące Kathmandu zupełnie nie przypominało miasta, które poznaliśmy po przylocie do Nepalu.

Rozpakowaliśmy bagaże i zapłaciliśmy resztę umówionej sumy. Rowery całe i zdrowe dotarły na miejsce docelowe. Kilkaset metrów dalej znajdował się Sparkling Turtle, gdzie wszystko zaczęło się.

Właściciel hostelu przywitał nas i udostępnił miejsce do spania.

Dzień 19

Pokhara - Kathmandu

Wstałem rano i zjadłem darmowe śniadanie. Posiłek nie zachwycał ani smakiem, ani wielkością. Omlet z jednego jajka, tost i kubek kawy czy herbaty to niewielki wybór. Przyzwyczaiłem się do czegoś więcej przez ostatnie dwa tygodnie, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.

Kolejne osoby wstawały i przychodziły do jadalni. Godzina wystarczyła, by jadalnia zapełniła się głodnymi ludźmi. Spokojnie siedziałem i czytałem rozpadający się przewodnik, znaleziony na półce z książkami.

Szybko zebraliśmy osoby gotowe do wyjazdu na zakupy. Sakwy zostały opróżnione z ekwipunku, a rowery momentalnie straciły na wadze. Zapomnieliśmy jak lekki jest sam rower. Powoli udaliśmy się do Thamel, czyli dzielnicy handlowej w Kathmandu.

Ciągle byliśmy głodni, więc przy okazji zakupów zatrzymaliśmy się w bocznej uliczce. Uprzejmy sprzedawca przygotował dla nas kanapki z tostem i jajkiem za 50 rupii. Szybko tanio i smacznie. Zjedliśmy tego tyle, że człowiekowi zabrakło jajek.

Przechodziliśmy spokojnie wzdłuż ulicy, a każdy sprzedawca zachęcał do zakupów u niego. Kusiły nas sklepy sportowe ze sprzętem zimowym. Stoiska z tradycyjnymi ubraniami i lokalnymi wyrobami prezentowały towar również na zewnątrz.

Chodziliśmy większą grupą i kupowaliśmy podobne rzeczy, dlatego łatwiej negocjowaliśmy korzystne zniżki. Większość kupców stanowczo twierdziła, że nie obniży ceny, bo to nieopłacalne. Przeważnie zmieniali zdanie, gdy oglądaliśmy coś innego lub odchodziliśmy bez zakupów.

Nasze sakwy zapełniały się czapkami z wełny jaka oraz bawełnianymi koszulkami. Kupowaliśmy lniane koszule i spodnie. Dziewczyny rozpływały się nad delikatnymi kaszmirowymi szalami. Mnóstwo drobiazgów, takich jak magnesy czy breloki kupiliśmy bardzo tanio.

Zajrzeliśmy do sklepu z częściami rowerowymi. Nie szukaliśmy żadnych akcesoriów, ale naszą uwagę przykuło pewne zdjęcie. Człowiek z rowerem wysoko w górach to niecodzienny widok. Historia tego zdjęcia była niewiarygodna.

Yak Attack to zawody, które corocznie odbywają się na trasie Annapurna Circuit. Człowiek bierze w nich udział od kilkunastu lat, co pokazuje stopień wytrzymałości mieszkańców. Realne wyzwanie dla prawdziwych śmiałków.

Robiło się późno, a dziewczyny ciągle potrzebowały czasu do namysłu. Najmniejsze decyzje związane z wyborem rozmiaru czy wzoru przeciągały się w nieskończoność. Kolejna kwestie dotyczyły kupna różnych bransoletek i naszyjników. Ostatnie sportowe rzeczy kupowaliśmy późnym popołudniem.

Podczas przeciskania się między ludźmi straciliśmy kontakt wzrokowy. Czekałem kilka minut na dziewczyny, ale wiedziałem, że będzie coraz później i ciemniej. Ruszyłem w drogę powrotną, ale nie bardzo orientowałem się odnośnie kierunku.

Każdy zakręt wyglądał podobnie, brakowało jakichkolwiek znaków, a gdyby nawet były to nie znałem lokalizacji hostelu. Dotarłem do rzeki i przejechałem przez most. Trafiłem na bardzo ruchliwą, którą wcześniej nie jechałem. Nie miałem ze sobą telefonu, więc sytuacja skomplikowała się podwójnie.

Zobaczyłem otwarty sklep z elektroniką i zapytałem o internet. Znałem nazwę naszego hostelu, a na stronie internetowej znajdę pewnie adres. Sprzedawca użyczył mi swojego telefonu, ale samo Swayambhu mówiło mi niewiele. Zapisałem adres na kartce i sukcesywnie pytałem o właściwy kierunek.

Hostel znajdował się w okolicy świątyni mapł, ale moim celem nie była sama świątynia, a tam kierowali mnie mieszkańcy Kathmandu. Nieoświetlone drogi dodawały odrobiny niepewności. Zupełnie nie kojarzyłem okolicy, ale szczęście uśmiechnęło się do mnie ponownie.

Dziewczyny, które zgubiłem wcześniej w mieście, znalazłem teraz na skrzyżowaniu. Wprawdzie panie podniosły już alarm, że mnie z nimi nie ma, ale wreszcie razem dojechaliśmy do hostelu.

Jacek i Zosia przyjechali z naszymi bagażami. Wszyscy prezentowali kupione rzeczy. Cały dzień spędziliśmy wspólnie na zakupach. Luźna atmosfera towarzyszyła nam przez resztę wieczoru. Marcel zaplanował jeszcze wyjście do miasta, ale osobiście miałem wystarczająco wrażeń na jeden dzień. Nasza ostatnia noc w Nepalu stawała się faktem.

Dzień 20

Kathmandu - Warszawa

Poranek był ciężki, ponieważ nawet darmowe śniadanie było niedostępne. Nepalczycy obchodzili tego dnia ważne święto. Większość sklepów była zamknięta, stąd właściciel hostelu miał problem z dostępnością tostów i jajek.

Darmowe śniadanie zaoferowane nam z rana sprowadziło się do małego naleśnika i kubka czegoś ciepłego. Nie mieliśmy nawet dżemu, bo przecież naleśnik był słodki. Dalsze narzekanie nie miało sensu. Szybko zebraliśmy grupę osób chętnych na śniadanie w mieście.

Większa ekipa pojechała jeszcze na ostatnie krótkie zakupy. Nasza nowa, ponoć krótsza trasa prowadziła dokładnie tędy, którędy jechałem sam wczorajszej nocy.

Długi czas krążyliśmy wąskimi uliczkami w poszukiwaniu konkretnej restauracji. Wreszcie dotarliśmy do Revolution Cafe, gdzie zamówiliśmy prawdziwe śniadanie. Nikt nie oglądał się na koszty. Byliśmy głodni i zamówiliśmy wszystko, czego odmawialiśmy sobie przez ostatnie trzy tygodnie.

Kelner przyniósł nam karty, z których większość zamówiła angielskie śniadanie, ale świeży sok z pomarańczy czy herbata także znalazły się w naszym zamówieniu. Chmielu zaszalał dosłownie, komponując własny zestaw śniadaniowy.

Podczas oczekiwania na dania rozmawialiśmy o całej wyprawie. Wszyscy byli w świetnych humorach. Nasze ostatnie godziny w Nepalu. Spokojnie zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy na ostatnie zakupy.

Spotkaliśmy po drodze kilka osób z naszej ekipy, ale wszyscy byli zajęci poszukiwaniami odpowiednich rzeczy. Kupiłem właściwie wszystko czego szukałem i tylko czekałem na powrót do hostelu. Przypadkowo zajrzałem do pobliskiej księgarni, ponieważ interesował mnie przewodnik czytany poprzedniego dnia.

Zapytałem sprzedawcy o takie wydanie, a nawet pokazałem zdjęcie zrobione telefonem. Wspomniany przewodnik stanowił materiały promocyjne dla turystów, które dostały biura turystyczne i hostele, więc jego kupno było niemożliwe.

Szczęście uśmiechnęło się do mnie po raz kolejny, bo człowiek wyciągnął spod lady taki właśnie przewodnik, w dodatku w dobrym stanie. Zapytałem o możliwość kupna, na co sprzedawca zgodził się bez wahania, a nawet pokazał drugi podobny przewodnik. Ostatnie sto rupii wydałem na dwie ciekawe książki o Nepalu i byłem zachwycony.

Zbliżało się południe. Powoli ruszyliśmy do hostelu, bo czekało nas zarówno wymeldowanie z pokoi, jak i pakowanie bagaży. Większość rzeczy miałem już przygotowanych, więc pozostało mi tylko rozkręcenie roweru.

Dwie godziny zajęło mi czyszczenie roweru i umieszczenie wszystkich rzeczy w kartonie. Zmieściłem w nim także, namiot, śpiwór i sakwy, a mimo tego zostało mnóstwo wolnego miejsca. Niestety całe pudło było ciężkie i nieporęczne.

Zamówione taksówki bagażowe przyjechały około piętnastej. Zaplanowany lot był dopiero o 20:20, więc mieliśmy dużo czasu. Niestety Jacek i Zosia wybrali się na zakupy w ostatniej chwili, więc wszyscy znowu czekali.

Trudne negocjacje z taksówkarzami opóźniały nasz wyjazd na lotnisko, ale cena 10000 rupii za około 10km była nieco zawyżona. Mieliśmy właściwie porównanie kosztów podczas jazdy z Pokhary do Kathmandu. Ostatecznie taksówkarze zarobili mniej, a my z bagażami pojechaliśmy na lotnisko.

Popołudniowa jazda przez stolicę trwała prawie godzinę. Nasze pudła okazały się tak duże, że położone na wózkach bagażowych nie mieściły się w drzwiach terminalu. Konieczne było ręczne przeniesienie kartonów, a później prześwietlenie ich na skanerze.

Około osiemnastej zaczęło się gorączkowe przepakowywanie, celem osiągnięcia zadeklarowanej wagi bagaży. Moje rzeczy po kilkukrotnym sprawdzeniu wreszcie zmieściły się w 32 kilogramach. Zakleiłem dokładnie cały karton i przygotowałem do odprawy.

Bagaż podręczny w postaci dwóch sakw sklejonych taśmą samoprzylepną lekko przekroczył 8kg, ale obsługa lotniska przymknęła na to oko. Większą uwagę zwracały dwie bluzy, soft shell i kask na głowie, które nie zmieściły się już nigdzie.

Szczęśliwie nie zamknąłem w kartonie, ani paszportu, ani pocztówek, więc potrzebne rzeczy miałem pod ręką. Spokojnie wrzuciłem kartki do skrzynki i udałem się do kontroli. Wszystko przebiegło gładko, więc pozostało jedynie czekanie na właściwy samolot.

Wystartowaliśmy planowo, a kwadrans przed jedenastą byliśmy w Doha. Ponowna wizyta w Katarze była dużo krótsza, bo trzy godziny później wylatywaliśmy do Warszawy. Podczas przerwy kupiłem tylko bilet na stronie polskiego busa. Następny lot minął równie szybko. Rano byliśmy ponownie w kraju.

Dzień 21

Warszawa

Kilkanaście minut czekania na bagaże. Kartony z rowerami całe i nieuszkodzone dotarły z Nepalu do Polski. Nie mieliśmy niczego do oclenia. Ludzie przez kilka chwil żegnali się i ściskali. Trzy tygodnie minęły bardzo szybko, ale wszyscy dziękowali sobie za wspólnie spędzony czas. Stąd już tylko droga do domu.

KONIEC