Rozdział pierwszy

Nepal

Himalaje zawsze były dla mnie odległe i nieosiągalne. Codzienne życie na wysokości kilkuset metrów toczyło się wyjątkowo spokojnie, a wysokie góry znałem jedynie z książek i filmów. Wszystkie dotychczasowe cele osiągnięte w życiu, nastawiały mnie do szukania czegoś więcej.

Kluczowy okazał się początek 2013 roku. Przeczytałem "Pokonać Everest" autorstwa Beara Gryllsa i zdecydowałem się. Zdobywanie najwyższej góry świata przez prawdziwego amatora. Czy to w ogóle realne? Nawet nie wiem jak mój organizm zareaguje na taką wysokość. Więcej pytań niż odpowiedzi. Jednak dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się czy to możliwe. Powoli, stopniowo, pewnie w przyszłości. Najpierw poznanie tematu, przygotowania kondycyjne, zaplecze techniczne i finansowe, dopiero na końcu wyjazd. Pewnie kilka lat, ale przecież mam jeszcze czas. Aż tu nagle okazja.

Planowana wyprawa do północnej bazy Mount Everestu. Informacja Sary spadła mi prosto z nieba. Doświadczeni ludzie, podobne zainteresowania, ekipa na rowerach i najwyższe góry świata. Tak poznałem United Cyclists. Czy to okazja życia? Prawdopodobnie taka szansa nie pojawi sie szybko, zatem jestem zdecydowany.

Wstępne zgłoszenie, początkowy entuzjazm i wielkie emocje. To dzieje się naprawdę. Himalaje w zasięgu moich możliwości. Momentalnie wróciłem do rzeczywistości, gdy ekipa powiadomiła mnie, że szuka już tylko zdecydowanych dziewczyn. Pomysł wyprawy przewidywał zróżnicowaną grupę, kręcenie filmu podczas jazdy i osiąganie kolejnych wysokości w górach. Niechaj tak będzie. Jeszcze przyjdzie mój czas.

Kolejne tygodnie jeszcze bardziej nakręciły mnie na turystykę rowerową. United Cyclists odwiedzili wcześniej Maroko i Peru. Gorąca pustynia Afryki czy deszczowe lasy Ameryki Południowej to równie egzotyczne kierunki. Pojadę z nimi na inną wyprawę, przecież jest tyle wspaniałych miejsc na świecie.

Jeden z wielu zwykłych wieczorów kiedy życie na niskiej wysokości płynie ospale. Nagle wiadomość od Sary:
- Jacek wraca z Peru. Mają wolne miejsce do Himalajów. Pisz do niego!
Co za wiadomość. Druga szansa na wyjazd. Czy teraz będzie inaczej? Wskoczyłem z listy rezerwowej na totalną wyprawę życia.

Nasze treningi obejmowały wspólne wyjazdy z rowerami. Poznanie ludzi, z którymi spędzimy w Himalajach trzy tygodnie. Obserwowanie reakcji na własne słabości i sytuacje stresowe. Przejechanie drogi Zakopane - Budapeszt w ciągu dwóch dni było prawdziwym wyzwaniem od wielu lat. Podobnie ponad 200 kilometrów dookoła Tatszańskiego Parku Narodowego.

Spotkania, dyskusje oraz przygotowania do ostatnich chwil. Lista zakupów i potrzebny ekwipunek przyprawiały o zawrót głowy, ale musieliśmy być gotowi na każdą ewentualność. Mnóstwo emocji przez wszystkie sześć miesięcy, aż przyszedł ten dzień. Wyruszyliśmy w daleką drogę, właśnie do Nepalu.

Dzień 1

Warszawa - Doha

Gorączkowe przygotowania do wylotu. Ostatnie 24 godziny w kraju. Pakowanie roweru, tylko niezbędne rzeczy i ten limit 32kg nadawanego i 8kg podręcznego. Niestety brak doświadczenia w pakowaniu roweru do kartonowego pudła, spowodował, że mój złożony Rockhopper 29" bez gadania przekroczył deklarowane rozmiary bagażu. Na lotnisku okazało się, że inne rowery zmieściły się do mniejszych kartonów. Moje pudło, największe wśród kartonów rowerowych naszej ekipy robiło wrażenie. Waga i gabaryty dodatkowo utrudniały transportowanie.

Airbus A320 na lotnisku w Doha. Temperatura nawet w nocy przekraczała 30 stopni. Oczekiwanie na lot do Kathmandu było długie, ale warunki na lotnisku bardzo dobre.

Nasz przewoźnik na szczęście okazał się bardzo życzliwy dla rowerzystów i bez mrugnięcia okiem rowery trafiły do Cargo w warszawskim Okęciu. Teraz tylko bezpieczny lot, krótka przesiadka w Doha i lądowanie w Kathmandu. W sumie cały dzień w podróży, ale przecież lecimy na inny kontynent.

Dziewięciogodzinne czekanie na lot do Kathmandu dłużyło się niemiłosiernie. Do tego spanie na coraz bardziej pustoszejącym terminalu było mało zachęcające. Zmęczone osoby poddały się i zasnęły. Niektórzy walczyli i usnęli dopiero nad ranem. Najlepsi zawodnicy odpoczywali w pozycji embrionalnej na metalowych fotelach z podłokietnikami.

Dzień 2

Doha - Kathmandu

Poranek w Doha przywitał nas wschodzącym słońcem. Pozoytywne nastawienie przed kolejnymi godzinami w samolotach Qatar Airways nie opuściło nas ani na moment. Zabawny przypadek na lotnisku sprawił, że podzieliśmy się na dwie mniejsze grupy. Nasze bilety obejmowały dwa różne samoloty do Nepalu w odstępie 5 minut. Dodatkowo bramki dzieliła spora odległość.

Czas spędzony w samolotach minął bardzo komfortowo. Ponad pięć godzin w fotelu spędziłem na słuchaniu muzyki, oglądaniu filmów lub spaniu. Możliwość wyboru jedzenia w czasie podróży pokazuje klasę linii lotnicznych. Ponownie dotknęliśmy ziemi.

Kathmandu

Stolica Nepalu jest rozległa, ale samo lotnisko wyjątkowo malutkie. Odbiór bagaży, a w zasadzie kartonów z rowerami trwał kilkanaście minut. Stan pudeł pozostawiał wiele do życzenia, ale na szczęście były całe. Wózek, pudło, sakwy i do przodu. Pierwsza kolejka na lotnisku. Trzydziestodniowe wizy nepalskie kosztowały każdego 40 dolarów. Przepisy to przepisy.

Widok z hostelu Sparkling Turtle. Według miejscowych legend najlepszy hostel w mieście, a nawet lepszy niż niektóre hotele.

Parking na lotnisku i szukanie zarezerwowanego autobusu. Spotkaliśmy wielu życzliwych ludzi, który zaopikowaliby się naszym bagażem, za drobne pieniądze oczywiście. Kartony do busa i na busa, czyli wszędzie gdzie jest miejsce. Czy to się zmieści albo nie spadnie? Spokojnie! Będzie pan zadowolony. Dopiero w Nepalu zrozumiałem, co to znaczy samochód kompaktowy.

Wsiadamy i w drogę, ale dlaczego dzieci prowadzą samochody? Rozumiem, ruch lewostronny i przyzwyczajenia z Europy. Jednak im dłużej obserwujesz wszystko za oknem, tym bardziej przecierasz oczy ze zdumienia. Jak oni jeżdżą? Kompletny chaos. Żadnych znaków, nieużywanie świateł, ogromny ruch i spaliny. Samochody, motocykle, rowery, piesi, a nawet zwierzęta na ulicy. Na domiar złego wszechobecny dźwięk klaksonu. Taka sytuacja zaskakuje, tym bardziej, gdy nie widzisz żadnych wypadków, a dla miejscowych to absolutna codzienność.

Dotarliśmy do hostelu, gdzie po zakwaterowaniu czakała kolejna dawka emocji. Zamawianie lokalnych specjałów i oczekiwanie na ryż z warzywami przez dwie godziny. Kiedy odwiedzasz Nepal pamiętaj o jednej zasadzie:

"Things in Nepal takes time."

Pomimo długiego czekania, humor dopisywał wszystkim obecnym.

Dzień 3

Kathmandu

Pierwszy poranek w Kathmandu ponownie szokuje. Buddyjskie modlitwy o wschodzie słońca, szczekające psy pod hostelem i małpy buszujące wsród naszych bagaży. Prawdziwy egzotyczny świat. Przyszłoa wreszcie pora na skręcanie rowerów. Kto ma mój klucz? Widziałeś niebieską torbę? Pożycz mi pompkę, czyli normalne historie rowerzysty.

Między ósmą a dziesiątą czekało na nas śniadanie. Herbata lub kawa i tost z jajkiem nie zaspokoją kolarskiego zapotrzebowania na energię. Pora na pierwszy wyjazd do miasta. To co widzieliśmy poprzedniej nocy tylko nas zmobilizywało.

Centrum Kathmandu w ciągu dnia. Ciasne uliczki nie zawsze pozwalają na przejazd samochodem, ale skutery, rowery czy ludzie zmieszczą się bez trudu.

Prosta droga, mały ruch i pierwsze skrzyżowanie. Dźwięki ulicznego hałasu stają się coraz bardziej wyraźne. Wjechaliśmy na główną drogę i w jednej chwili dołączyliśmy do wielkiego żyjącego organizmu. Podążamy przed siebie, utrzymujemy wyznaczony kierunek i obserwujemy zaistniałą sytuację.

Miejscowe zapachy odwracają naszą uwagę od drogi, co chwilę obok lub z przeciwka przemyka rozpędzony motocykl, a w hałasie lokalnego poranka pojawia się ukryty rytm. To wcale nie jest takie trudne, ale potrzebujesz czasu do właściwej adaptacji. Krótka kilkugodzinna wycieczka nie przyniosła oczekiwanego przyzwyczajenia do nowego środowiska.

Wróciliśmy do hostelu, ale i tam nie czekały dobre wieści. Problemy z wjazdem do Tybetu drogą lądową zostały potwierdzone. Ograniczony dostęp do Lhasy dla turystów i dodatkowe koszty za kilkudniowy wstęp do Tybetu. Zatem co robimy?

Północna baza Mount Everestu będzie dla nas niedostępna. Droga do bazy południowej otwarta. Annapurna i park krajobrazowy niedaleko. Zdecydowaliśmy się na atak przełęczy Thorung La, położonej na malowniczej trasie trekkingowej wokół Annapurny.

Wspólne ustalenia na miejscu i zmiana planów zmusiły nas do dalszego oczekiwania w Kathmandu.

Dzień 4

Kathmandu - Kakani - Ranipauwa - Pipaltar - Battar - Devighat

Otrzymaliśmy pozwolenia na Annapura Circuit. Pakujemy potrzebny ekwipunek, zostawiamy zbędne i ciężkie rzeczy w hostelu, do którego wrócimy za dwa tygodnie. Rozpoczynamy naszą podróż po Nepalu.

Droga przez Kathmandu była uciążliwa. Głośne i brudne miasto wcale nie zachęcało do jazdy. Dodatkowo szaleni kierowcy ciągle zmierzający do przodu, próbujący wyprzedzania w każdej możliwej sytuacji. Nie ważne kim jesteś, bo mały może mniej, a duży więcej.

Powoli jechaliśmy pod górę. Stolica znikała z naszych oczu, a pojawiała się wszechobecna natura. Zielono, cicho i spokojnie. Grupa jechała w szyku, bez szarżowania i pędzenia do przodu. Było słonecznie, a temperatura nieco powyżej 20 stopni.

Minęliśmy Mudkhu. Droga nie była ani kręta, ani stroma. Przyzwyczajaliśmy się do jazdy z sakwami. Każdy miał swój własny sposób na rozłożenie bagażu. Jedni mieli karimaty i śpiwory na środku bagażnika, a drudzy po bokach. Niektórzy wozili namioty rozdzielone, a inni spakowane w całości. Wszyscy, którzy mieli mało rzeczy, zmieścili się do samych sakw, bez żadnych toreb i dodatków.

Kolejne metry i minuty zamieniały się w kilometry i godziny. Grupa rozciągnęła się w drodze, aż do momentu pierwszego postoju. Jitpur Phedi to kilka domów po sąsiedzku, ale wystarczająco wysoko by widoki zachwyciły przyjezdnych. Kilka minut przerwy i decyzja o śniadaniu.

Każdy zamawiał, co leciało. Jajka, makaron albo bity ryż. Kolejność zamówień nie miała znaczenia. Wszystko podawane było jednocześnie, w zależności o pory przygotowania lub na końcu. Mięsne potrawy to dodatkowy koszt, a w niektórych momentach nieosiągalny luksus. Wegetarianie będą w Nepalu szczęśliwi, jednak wszystko, szczególnie czekanie na jedzenie wymaga cierpliwości.

Lokalne sklepiki miały w asortymencie większość artykułów pierwszej potrzeby. Poza fabrycznie pakowanymi produktami, możliwe było kupienie tanich warzyw i owoców lub czegoś ciepłego.

Jechaliśmy w kierunku Kakani, nieustannie pod górę. Temperatura i wysokość stawała się coraz wyższa, warunki trudniejsze. Za nami 26 kilometrów podjazdu i Ranipauwa na horyzoncie. Najwyższa pora na odpoczynek i małe zakupy.

Jedzenie było bardzo tanie, ale większość z nas kupowała pakowane produkty. Woda na tej wysokości kosztuje 25 rupii, a Coca-Cola trochę więcej. Nikt nie ryzykował próbowania miejscowych przysmaków. Jedynie Bozon kupił MoMo, ale 10 sztuk to mała porcja, kiedy co druga osoba prosiła o degustację.

Kolejne kilometry prowadziły w dół drogą Trishuli Highway. Co odważniejsze osoby rozpędziły się i pomknęły szybciej. Póki nie byłem ostatni podziwiałem widoki i robiłem zdjęcia. Jednak zatrzymywanie, co kilkaset metrów, wyciąganie aparatu skutecznie uniemożliwiało płynną jazdę. Wyprzedzili mnie prawie wszyscy, a dziewczyny nie miały ochoty na rowerowy wyścig.

Spokojne poranne tempo nareszcie zmieniło się na znacznie żywsze. Ciągły spadek wysokości i równy asfalt pozwoliły na spore przyśpieszenie. Strumień powietrza przyjemnie chłodził w czasie jazdy, a widoki cieszyły oczy. Tylko ostre zakręty i spotykane po drodze ciężarówki nie pozwalały na pełne rozluźnienie i poczucie wolności.

Kilkadziesiąt minut zjazdu i po naszej porannej wspinaczce nie było znaku. Byliśmy niżej niż startowaliśmy rano, a przecież celem było zdobywanie wysokości. Potrzebowałem ponad 20 kilometrów, ale dogoniłem w końcu czoło naszej grupy.

Zielone tarasów i pojedyncze domy położone na zboczach gór. Górski potok i dolina z polami uprawnymi w pobliżu rzeki. Takie widoki towarzyszyły nam przez wiele dni.

Odważni zawodnicy o zjazdowym charakterze od 30 minut zażywali kąpieli w górskim strumieniu. Bardzo ciepło i słonecznie, a dodatkowo czysta woda, która chłodziła ciało. Świetne miejsce na odpoczynek w środku dnia.

Kogo znudziło moczenie tyłka w wodzie, suszył się na rozgrzanych kamieniach i spokojne czekał na brakujące osoby. Minęło kolejne pół godziny, zanim przyjechały dziewczyny. Czas ucieka, więc razem ruszamy w dalszą drogę. Następne miasteczka przed nami.

Jechaliśmy wolno, ponieważ ponownie po górę. Wszystko dokumentowałem, więc czołówka grupy oddaliła się. Samotna jazda pozwalała na chwile zastanowienia. Upał lał się z nieba, więc nawet robienie zdjęć stało się męczące. Grupa zatrzymała się w Pipaltar, gdzie znaleźli odrobinę cienia, ale niczego do jedzenia. Dojechałem po kilku minutach, ale sklepy miały tylko słodkie napoje, ciastka i noodle.

Mijały minuty, a czekanie stawało się nie do zniesienia. Przyjechały kolejne osoby, ale nie było Jacka i Zosi. Czekaliśmy w sumie godzinę, a powodem opóźnienia przebita opona bezdętkowa. Robiło się późno, a perspektywa kolejnych kilometrów bez obiadu smuciła wszystkich bez wyjątku.

Mieszkańcy Nepalu uchwyceni spontanicznie i przekrojowo. Kilkuletnie dzieci, jeśli tylko mogą chodzą w Nepalu do szkoły. Starsi ludzi, jeśli już nie pracują to komentują rzeczywistość. Bartek Krobicki

Bardzo głodni ruszyliśmy do miasteczka w poszukiwaniu czegoś innego niż słodycze. Niecały kilometr jazdy, a Jacek stanowczym tonem stwierdził:
- Nic tam nie znajdziemy, bo każde miasteczko wygląda tak samo.
Zatrzymaliśmy się w nadziei, że spotkany chłop nakarmi 16 głodnych osób na rowerach.

Kilka zbuntowanych osób zdecydowało się na dalszą jazdę i sprawdzenie pobliskich miasteczek. Pojechałem z nimi. Majhitar nie oferował niczego do jedzenia, więc pojechaliśmy dalej. Kwadrans i kilka kilometrów później Battar otworzył przed nami swoje granide. Szeroki wybór, ale nas przykuwa jeden lokal. Reklama po angielsku i puste stoliki.

Zamówiliśmy MoMo i zimnego Tuborga. Danie smaczne i szybko podane, ale wyjątkowo ostre. Piwo gasiło pragnienie, ale głównie pozwalało na przełknięcie piekielnych pierożków, które nawet bez sosu były ostre. Niektórzy zjedli dwie porcje lub spróbowali czegoś nowego. Samosa to podobne warzywne pierożki, tylko w oprawie ciasta francuskiego. Szczerze polecam.

Uregulowaliśmy rachunki i zadowoleni ruszyliśmy na spotkanie porzuconej grupy. Andrzej, Marcel, Daniel, Chmielu i ja. Nasza piątka potrzebowała niecałej godziny na posiłek i powrót.

Pozostali również nie próżnowali. Zaprzyjaźniony chłop przygotował wszystkim jedzenie, a luźna atmosfera sprzyjała opowieściom Jacka. Ostatecznie przyszedł czas odjazdu i szukania miejsca do biwakowania. Zostało bardzo mało czasu, który wykorzystaliśmy na zakupy artykułów pierwszej potrzeby, czyli wody i jedzenia na jutro.

Kilka kilometrów dalej w Devighat przy samej rzece była łąka, na której właściciel terenu pozwolił na rozbicie namiotów.

Rozbijanie namiotów, przegląd rowerów i szybkie mycie w rzece Trishuli zajęły większość wieczoru. Ktoś wpadł na pomysł rozpalenia ogniska, a ochotnicy zebrali sporo suchych gałęzi w okolicy. Siedzenie przez kilka następnych godzin w otoczeniu palącego się ogniska było wyjątkowo cennym doświadczeniem.

Około 22 godziny grupa rozeszła się do namiotów, a poranne wstawanie zaplanowaliśmy o wschodzie słońca.