Rozdział drugi

Przygoda

Dzień 5

Devighat - Mahadev - Ratmate - Galchhi Ghat - Malekhu - Bungchung - Dhading Besi

Moja pierwsza noc w namiocie minęła niespokojnie. Szum pobliskiej rzeki brzmiał jak padający deszcz. Pobudka o 5 rano nie przyniosła oczekiwanego efektu, bo wstawanie ludzi trwało około gdziny. Kilkanaście minut po szóstej zniknęła poranna mgła i coraz więcej osób przygotowało się do jazdy.

Marcel z pomocą Kołodzieja wymieniał pęknięte szprychy. Grupa powoli pakowała namioty i zostawiała porządek w okolicy. Jacek i Zosia powoli ruszyli na rowerach, ale właściciel terenu wyszedł im na spotkanie i szybko zatrzymał. Gospodarz po krótkiej rozmowie zaproponował kawę i śniadanie nieopodal. Zostałem przy drodze w oczekiwaniu na pozostałych.

Niestety wszyscy, którzy nadjechali nie chcieli kawy, ani śniadania, przynajmniej o tak wczesnej porze. Pojechaliśmy razem w poszukiwaniu przygody, co w sumie spowodowało małe zamieszanie tego dnia.

Podczas przekraczania rzeki w Devighat zobaczyliśmy jeden z dłuższych mostów wiszących. Niestety nasza droga prowadziła przez most drogowy, który był już znacznie któtszy.

Kolejne kilometry prowadziły do Mahadev, gdzie nie działo się specjalnie wiele ciekawego, a przynajmniej osobiście niczego nie pamiętam. Analogicznie minęliśmy Ratmate i dotarliśmy w końcu do Galchhi Ghat.

Nasza droga - Prithivi Highway prowadziła do Malekhu, czyli miejsca następnego spotkania. Jednak przejechanie 20 kilometrów nie należało do najprzyjemniejszych. Ruch, spaliny i hałas panujący na drodze skutecznie przeszkadzały w jeździe na rowerze.

Malekhu

Dotarłem do miasta i spotkałem ludzi, którzy przyjechali wcześniej. Wszyscy jedli obiad, więc dołączyłem do nich. Skusiłem się na MoMo, zimnego Tuborga i inne lokalne przysmaki. Spokojne zjedzony obiad i chwila wytchnienia nastrajały nas optymistycznie.

Pola ryżowe dojrzwajęce w pełnym słońcu. Początek gorącego poranka, ale ekipa ciągle zadowolona. Uśmięchnięte dziewczyny na pierwszym planie. Michał Pękała w głębi. Bartek Krobicki

Jedyna kwestia zaprzątająca nasze głowy była związana z miejscem spotkania. Otóż w Malekhu nie było żadnego mostu, a umówiliśmy się po przekroczeniu rzeki. Szybko przypomnieliśmy sobie o mijanym wcześniej moście, tuż przed miastem po prawej stronie.

Dzień był upalny, dlatego dalsze czekanie nudziło każdego. Zejście po schodach w dół rzeki było strome, ale możliwe. Szeroki brzeg pozwalał na stopniowe wejście do wody. Oprócz naszej ekipy była tam niewielka grupa uprawiająca Rafting. Mimo wartkiego strumienia znaleźli się chętni do kąpieli. Woda była brudna, ale zimna.

Bozon puścił wodze fantazji tak mocno, że prąd rzeki porwał go i znikł po kilkudziesięciu metrach. Zaniepokojeni świadkowie, tych zdarzeń powiadomili wszystkich obecnych, co w sumie zaskoczyło nas, a kolejnych sekundach poważnie zaniepokoiło.

Nasza trwoga nie trwała zbyt długo. Bozon w jednym kawałku przybiegł po 10 minutach, ale taki szczeniacki wybryk mógł mieć mniej szczęśliwe zakończenie. Czekanie na ostatnie dwie osoby z ekipy trwało jeszcze kilkadziesiąt minut.

Nareszcie Jacek i Zosia przyjechali na wyznaczone miejsce. Powód ich długiego przyjazdu był prozaiczny. Oni czekali na nas przy porannej kawie, a my na nich po obiedzie.

Ponownie razem ruszyliśmy przed siebie. Zostało jeszcze trochę czasu dzisiejszego dnia, więc każdy swoim tempem zmierzał pod górę. Ponownie czołówka ruszyła z kopyta i bez pardonu zostawiła wszystkich w tyle. Jechałem swoim tempem, a robienie setek podobnych zdjęć powoli nudziło. Skoncentrowałem się na jeździe.

Brakowało mi powodów do obaw, ale w przypadku awarii czekał mnie przymusowy postój. Nie miałem mapy, ani nawigacji, a jedynie rozładowujący się telefon. To było dodatkowe zmartwienie. Gdyby ludzie mnie minęli, a potem przypadkowo skręcili, byłoby niewesoło. Nawet nie wiedziałem dokąd jadę, więc moje postępowani nie było zupełnie odpowiedzialne.

Mijały kolejne kilometry, a droga dalej prowadziła do góry. Nowe miasto pojawiło się na trasie. Rozglądałem się w Bungchung, czy przypadkiem nie ma tutaj kolejnego postoju, ale nie spotkałem osób, jadących przede mną.

Dalej było podobnie, prosta droga, lekko do góry lub całkiem płasko. Widoki natury przyzwyczaiły mnie swoim wyglądem, więc rzadziej wyjmowałem aparat. Samotna droga dłużyła się, ale utrzymywałem jednostajne tempo.

Nagle minął mnie Jeep z turystami. Ten akurat zwrócił moją uwagę, gdy usłyszałem:
- Jesteś z Krakowa? - zapytał nieznajomy.
- Reszta jest 30 minut stąd - rzucił na koniec.

Rodzimy głos dodał mi energii do dalszej jazdy. Kilka minut później zauważyłem znajome osoby na poboczu. Andrzej, Daniel, Marcel, Pajo, Kołodziej i Chmielu czekali na mnie przy drodze. Okazało się, że Polacy w terenówce opowiedzieli im o spotkaniu samotnego rowerzysty 5 minut wcześniej. Ponownie razem pojechaliśmy do celu.

Było całkiem późno, więc szybko znaleźliśmy miejsce do jedzenia. Czekanie tylko wzmagało apetyt, ale w końcu doczekaliśmy się. Pozostała część grupy przyjechała niedługo za nami i zatrzymała się w tym samym miejscu. Byliśmy gotowi, więc pojechaliśmy na poszukiwania noclegu, póki nie było zupełnie ciemno.

Dhading Besi gościło nas krótko. Szybko wyruszyliśmy w kierunku Aarughat Road. Kilkadziesiąt metrów dalej zdajemy sobie sprawę, co nas rzeczywiście czeka. Dotychczasowy asfalt był gładki niczym szeroka wstęga rozłożona pomiędzy górami. Teraz wjechaliśmy na kamienisty trakt, który wiódł nas w nieznane.

Szukaliśmy miejsca na rozłożenie namiotów, ale w okolicy były tylko pola ryżowe. Po kilkunastu minutach jazdy naszym oczom wyłoniła się niewielka łąka, na której miejscowe dzieci grały w piłkę. Idealne miejsce na spokojne spędzenie nocy.

Zatrzymaliśmy się i sprowadziliśmy rowery z drogi. Wzbudziliśmy wielkie poruszenie wśród obecnych. Dzieci zaprosiły nas do wspólnej gry. Nepal - Polska, czyli mecz towarzyski w piłce nożnej. Mimo wielu talentów, nasza drużyna przegrała z dziećmi. Przynajmniej na rowerach radzimy sobie dobrze.

Rozłożyliśmy namioty, a kilkadziesiąt metrów dalej znaleźliśmy mały strumyk z rakiem w środku. Jakość wody była właściwa, choć nie wiem czy po kąpieli tylu osób, skorupiak o poranku był tak samo żywy, jak wieczorem.

Noc była spokojna, choć duszna. Daleko stąd szalała burza, która nad ranem dotarła do nas, ale w międzyczasie osłabła. Szczęśliwie moje sakwy były zamknięte, a wszystkie rzeczy schowane.

Dzień 6

Dhading Besi - Sunkhani - Bungkot

Poranek na łące wokół pól ryżowych przyzwyczajał nas wcześnie. Wstawanie i pakowanie przed kolejnym dniem jazdy trwało około godziny. Tradycyjnie już bez śniadania pojechaliśmy w dalszą drogę. Słońce wznosiło się coraz wyżej, a naszym oczom pierwszy raz ukazały się Himalaje. Widok ośnieżonych gór w oddali wynagrodził nam kilka dni trudnej i wymagającej jazdy na rowerach.

Zdecydowałem się na wolniejsze tempo dzisiejszego dnia i poznanie kolejnych osób z naszej ekipy. Tomek, Gosia i Kasia tradycyjnie wyruszyli z obozu jako jedni z ostatnich. Dostosowałem swoje tempo do wolniejszych osób i spokojnie kontynuowałem jazdę. Nagle w pobliżu pojawił się Bozon.

Jechaliśmy sobie spokojnie, ale robiło się coraz cieplej i powoli kończyła się woda. Pierwszy napotkany sklep wymusił nasz postój i małe zakupy. Gorąca herbata i butelka wody wystarczą na kolejnych kilka godzin. Pojedyncze opakowania herbatników zastąpiły oczekiwane śniadanie, bo przydrożne sklepiki nie oferowały niczego innego.

Wszyscy odpoczywali i rozmawiali o najbliższej jeździe. Kasia miała wielką frajdę z fotografowania miejscowego pająka, jednak w euforii nie zauważyła jego kolegi nad własną głową. Tomek i Gosia w spokoju regenerowali siły, a Bozon w ciszy na ławce sączył coś słodkiego. Pełni entuzjazmu ruszyliśmy przed siebie.

Pokonaliśmy kilkaset metrów pod górę, ale droga wcale nie uległa poprawie. Jechaliśmy tak jeszcze kilka kilometrów, aż w końcu za Sunkhani spotkaliśmy kilka osób. Daniel przepakowywał bagaże, bo jego bagażnik uległ awarii. Pęknięte mocowanie zupełnie uniemożliwiało jazdę z załadowanymi sakwami.

Pojedyncze zabudowania w okolicy Dhading Besi. Bezstresowe, momentami zabawne podejście do życia na przykładzie jednego z wielu kolorowych autobusów. Bartek Krobicki

Pajo i Kołodziej zabrali część rzeczy Daniela. Resztę samodzielnie wiózł na plecach i kierownicy. Dopiero początek wyprawy, a już takie kłopoty. Niedługo potem spotkaliśmy Jacka i Zosię czekających na ostatnie osoby. Atmosfera była gorąca i nie chodziło tylko o temperaturę powietrza.

Jacek zdecydowanie wyraził swoje zdanie odnośnie tempa niektórych osób i planów na kolejne dni. Faktycznie jechaliśmy wolno, a do Annapurna Circuit brakowało wielu kilometrów. Jednak nikt nie wiedział jaka droga jest przed nami, ani ile przejedziemy w ciągu kolejnych dni.

Nikt nie był zadowolony, że grupa dzieli się na silniejszych i słabszych, ale bez zbędnych dyskusji pojechaliśmy dalej. Czekały nas większe wyzwania, dlatego poddawanie się i kłótnie już na starcie było bezsensowne.

Następne kilometry minęły w ciszy. Nieco przyspieszyłem, a może tylko bardziej stromy podjazd i naturalne tempo, spowodowały wyprzedzenie kolejnych osób.

Nowe osoby dogoniłem, gdy czakały podczas postoju. Jacek i Zosia zatrzymali się przy drodze. W pobliżu byli jeszcze Bartek Krobicki, Michał Pękała i kilka innych osób. Niektórzy oprócz zapasów wody ładowali jeszcze baterie w telefonach i aparatach. Robiło się coraz cieplej i nawet zimne piwo nie gasiło pragnienia. Jakby tego było mało Kołodziej poinformował obecnych o zgubieniu swojego telefonu.

Kupiłem kolejne butelki wody i pojechałem dalej. Mijały następne minuty i metry, aż w końcu spotkałem czołówkę naszej grupy. Podczas postoju okazało się, że zboczyliśmy ze szlaku. Pierwotny cel - Salyantar oddalał się od nas, a właściwie my od niego.

Pierwszy widok ośnieżonych szczytów. Wielodniowe oczekiwanie pokazuje przedsmak naszej wyprawy. Bartek Krobicki

Czekaliśmy na pozostałe osoby w cieniu wielkiego drzewa przy drodze. Wokoło biegały bodajże wszystkie okoliczne dzieci, dla których byliśmy swoistą atrakcją. Szczęśliwie spotkani ludzie mieli piwo i ugotowali dla nas ryż z tajemniczymi warzywami.

Zdecydowaliśmy, że po obiedzie utrzymamy bieżący kierunek i dojedziemy do Gorkha. Mijało popołudnie, więc nie zwlekaliśmy z wyruszeniem. Na szczęście teraz droga prowadziła w dół.

Zjazd po tylu godzinach wspinaczki był czymś fenomenalnym. Nie przeszkadzał nam upał, bo wiatr skutecznie chłodził nas w czasie jazdy. Zadowoleni, momentami nawet z odrobiną nonszalancji mijaliśmy kolejne zakręty. Prawdziwi rowerzyści właśnie dla takich chwil wsiadają na rowery.

Przekroczyliśmy szeroki strumień, który kilkadziesiąt metrów dalej wpadał do rzeki Budhigandaki. Było upalnie, a większość ludzi za nami. Nie było lepszego miejsca na kąpiel i odpoczynek. Każdy znalazł miejsce dla siebie, gdzie bez problemu zanurzył się całkowicie w wodzie.

Zimna woda chłodzi ciało i rozleniwia do granic możliwości. Słońce delikatnie muska skórę promieniami, a czas płynie znacznie wolniej. Jeśli ktoś wrócił tylko do rzeczywistości to zrobił szybkie pranie, bo rzeczy schły błyskawicznie.

Pajo znalazł dla siebie nowe zadanie. Pełen energii przystąpił do budowania tamy. Szybko zdał sobie sprawę, że sam nie podoła temu przedsięwzięciu, więc nakłonił Kołodzieja i Chmiela do współpracy. Początkowo tama spełniała swoją rolę, ale z biegiem czasu ukazywała coraz więcej nieszczelności, także wody nie zatrzymaliśmy.

Nikt z ekipy nie dojechał do nas w ciągu 30 minut. Stopniowo zastanawialiśmy się czy dalsze czekanie będzie zasadne, ale skoro jesteśmy z przodu.

Szybko okazało się, że pozostałe osoby zażywają kąpieli kilkadziesiąt metrów wcześniej, w miejscu przekroczenia strumienia. Dzięki temu szybko ruszyliśmy dalej. Czekało nas przekroczenie rzeki Budhigandaki. Most w tym miejscu miał ponad 100 metrów długości. Wszystko odbyło się sprawnie.

Kolejne kilka kilometrów po górę uświadomiło nam stopień trudności drogi do Gorkha. Byliśmy na wysokości 400 metrów nad poziomem morza. Zaczynał się las, a w nim gliniaste podłoże. Po kilku metrach konieczna była redukcja biegów.

Uparcie jechał na średnim blacie, ale po 10 minutach miałem dość zarówno podjazdu, jak i wstawania co chwile celem utrzymania tempa i równowagi.

Zrzuciłem przerzutkę na mały blat i możliwie najmniejszy bieg. Jechałem pod górę swoim rytmem, ale wcale nie czułem się komfortowo. Szybko okazało się, że razem z Marcelem wysunęliśmy się na prowadzenie. Wiedzieliśmy, że pod górę nikt nie będzie się ścigał, ale pomimo tego nie zwalnialiśmy.

Wzajemna motywacja pchała nas powoli na do góry, szczególnie kiedy wokół pojawiły się ciemne chmury. Łączna droga do wioski Bungkot zajęła nam prawie godzinę. Mieszkańcy wioski byli zaskoczeni widokiem rowerzystów. Zresztą w sklepie nie mieli nawet wody. Trasa, którą wybraliśmy nie była głównym szlakiem turystycznym.

Nie dziwię się, skoro w tym czasie przejechaliśmy tylko 6 kilometrów długości i aż 600 metrów przewyższenia. Ostatnia godzina zmęczyła nas tak mocno, że chętnie zostalibyśmy tutaj na nocleg. Kupiliśmy 2 litry Mountain Dew i czekaliśmy.

Kolejna godzina siedzenia nie zmieniła szczególnie sytuacji. Nikt nowy nie dotarł do wioski. Na domiar złego rozpoczęła się spodziewana burza. Jednak nie był to zwykły deszcz, a gwałtowna ulewa, która momentalnie zamieniła leśną drogę w błotnisty potok.

Szczerze współczułem ludziom rozbijania namiotów w takich warunkach, bo o dalszej jeździe nie było mowy. Padało przeszło godzinę, po czym miejscowy dzieciaczek powiadomił nas o kilku rowerzystach w pobliżu wioski. Zapadł zmrok, ale Marcel postanowił, że sprawdzi kto jest niedaleko i jak wygląda sytuacja.

Szczęśliwie leśna altanka stała się schronieniem dla 5 osób z naszej ekipy. Andrzej, Daniel, Pajo, Kołodziej i Chmielu zostali w tym miejscu złapani przez deszcz.

Szanse na przybycie kogokolwiek więcej do wioski były iluzoryczne, więc pomyśleliśmy o noclegu dla nas obu. Miejscowy nastolatek jako jeden z niewielu rozmawiał po angielsku. Zrobiliśmy niezbędne zakupy w jego rodzinnym sklepiku. Życzliwi ludzie przyjęli nas również pod swój dach, a właściwie pozwolili spać obok ich chaty.

Postawiłem rower obok drewnianej ławy, która służyła mi jako łóżko. Rozłożyłem karimatę dla większego komfortu. Rozmawialiśmy wspólnie we trójkę, ale po godzinie skończył się alkohol. Zrobiło się ciemno i cicho. Przyszła pora na sen.

Dzień 7

Bungkot - Gorkha - Abukhaireni - Dumre

Podobnie jak w porzednich dniach obudziłem się wcześnie. Było widno, ale zbyt wcześnie by ktokolwiek dotarł już do wioski. Kilkadziesiąt minut później pierwsze osoby pojawiają się na miejscu.

Ubłocone koła i ramy, brudne buty i spodnie, a wszystko to przez jedną godzinę deszczu. Wszyscy mieli minorowe miny, kiedy poznali zaopatrzenie wiejskich sklepików. Równocześnie dystans jaki dzielił nas od Gorkha wynosił całe 16 kilometrów. Wszyscy tak jak stali pojechali dalej z nadzieją, że rano będzie sucho.

Odczuwaliśmy dużą wilgotność, zresztą sami widzieliśmy chmury zalegające na naszym poziomie. Droga dalej prowadziła pod górę choć już nie tak ostro jak poprzedniego dnia. Jechanie w błotnistej glinie wymagało więcej sił niż zwykle, ale prowadzenie roweru nie było wcale lżejsze.

Temperatura rosła, a słońce świeciło coraz mocniej. Powoli wyjechaliśmy ponad chmury i zobaczyliśmy zieloną dolinę. Pokonaliśmy ponad 300 metrów wysokości zanim rozpoczęliśmy zjazd do Gorkha.

Kilkukrotnie zatrzymywaliśmy się na poboczu, czyściliśmy rowery i uzupełnialiśmy wodę. Michał Pękała w przeciągu godziny kolejny raz zmieniał dętkę, co wydało nam się zbyt powtarzalne. Dokładne oględziny opony i koła ujawniły, niewielki kawałek szkła tkwiący w oponie.

Zbliżaliśmy się do dużego miasta. Nasze sprawne oczy od razu wypatrzyły warsztat, w którym była spawarka. Przedmieścia Gorkha dały szanse do naprawy bagażników. Pojechaliśmy do przodu w poszukiwaniu miejsca na śniadanie, a Daniel, Chmielu i kilka osób zostało w warsztacie.

Gorkha

Ciemna, nieomal czerwona ziemia, która poprzedniego dnia zamieniłą się w ciężkie błoto i sprawaiła nam tak wiele trudności. Michał Pękała ponownie zmienia dętkę, tym razem pod czujnym okiem młodzieży. Bartek Krobicki

Siedliśmy wygodnie w jednym z wielu barów i zamówiliśmy jedzenie. Podczas oczekiwania była szansa na ładowanie telefonów i aparatów więc skorzystaliśmy podwójnie.

Na początek dostaliśmy zimne piwo, ale czekaliśmy jeszcze na pięć omletów i kilka innych dań. Nasze zaskoczenie było ogromne, gdy dostaliśmy jeden omlet z pięcioma widelcami. Krótka wymiana zdań wystarczyła, byśmy za 10 minut dostali kolejne dwa omlety.

Wkrótce przyjechali pozostali. Głodne grupki rowerzystów okupowały pobliskie lokale. Później wszyscy czekali na ekipę naprawczą i raport po spawaniu bagażnika.

Proces naprawy trwał blisko dwie godziny, ale zakończył się całkowitym sukcesem. Wzmocniony, prawie pancerny bagażnik był teraz nie do zdarcia. Faktycznie ważył prawie kilogram więcej, ale mieliśmy gwarancję. Prędzej rama rowerowa pęknie niż taki bagażnik.

Przyszła wreszcie pora na wspólne dyskusje dotyczące dalszej drogi. Mimo, że jazda głównymi drogami była uciążliwa, to wszyscy jednogłośnie opowiedzieli się za spalinami i samochodami. Wczorajszy skrót zmęczył każdego. Straciliśmy czas, a naszym celem były Himalaje zamiast nieznanych ścieżek w lesie.

Ustaliśmy dalszy plan na dzisiejszy dzień. Ponownie udaliśmy się na południe w kierunku Abukhaireni i Prithvi Highway. Wyjazd z Gorkha był łatwy. Ruszyliśmy razem, ale szybko rozciągnęliśmy cały skład. Trasa była szeroka, asfalt równy, a droga prowadziła w dół. Łatwo rozpędziłem rower i szybko pokonałem 17 kilometrów. Jednocześnie wyprzedziłem kilka osób, które nie spieszyły się zbytnio. Wiedziałem tylko, że w kolejnym mieście skręcamy w prawo.

Abukhaireni

Poranek w mieście Gorkha. Poprzedni dzień i noc były bardzo trudne dla wszystkich. Oczekujemy na pozostałe osoby, które zatrzymały się w warsztacie na spawanie bagażnika.

Miasto nie wyróżniało się niczym szczególnym. Spokojne przejechałem miasto, równocześnie rozglądając się za grupką rowerzystów. Dojechałem do skrzyżowania, więc pojechałem w prawo. Kawałek dalej spotkałem znajome osoby, siedzące podczas postoju. Przerwa była podyktowana uzupełnienim wody przed dłuższą jazdą po południu. Zatrzymałem się na chwilę, po czym razem ruszyliśmy przed siebie.

Następne 17 kilometrów w kierunku Dumre przejechaliśmy w ciągu dwóch godzin. Szybko, sprawnie i do celu. Bez trudu znaleźliśmy miejsce na obiad. Siedzieliśmy tak w sześcioro i czekali na MoMo. Zimne piwo skutecznie rozluźniało nasze zmęczone mięśnie.

Andrzej, Daniel, Pajo, Kołodziej, Chmielu i ja. Późne popołudnie, ale spokój w głowach, bo przecież jesteśmy z przodu. Niedługo potem zobaczyliśmy Bozona, który przejeżdżał przez miasto. Dołączył do nas i usiadł przy obiedzie.

Rozmawialiśmy o dalszej drodze, ale było zbyt poźno na jakąkolwiek jazdę. Czekaliśmy na pozostałych, ale trwało to zbyt długo. Znalezienie miejsca do noclegu ponownie spadło na naszą główę. Pojechaliśmy dalej, ale już za miastem przekonaliśmy się, że bez świateł daleko nie zajedziemy. Pozostała jeszcze kwestia właściwej drogi, bo przecież szukamy rzeki.

Byliśmy pewni, że rzekę przekraczamy w Dumre, a stamtąd jedziemy w kierunku Besisahar. Jedziemy powoli i rozglądamy się, ale jest ciemno. Nie ma ani rzeki, ani mostu. Spotkani ludzi lakonicznymi wyjaśnieniami skierowali nas ponownie do miasta.

Coraz ciemniej, ale szukamy skrzyżowania w mieście, gdzie w końcu boczna uliczka doprowadza nas do mostu. Jedziemy przed siebie, ale zapadła noc. Kilkaset metrów dalej dostrzegamy wolną przestrzeń.

Sprawdzamy teren i niedokończona budowa staje się naszym obozowiskiem. Wprowadzamy rowery, rozkładamy namioty i obserwujemy drogę. Co jakiś czas przejeżdża nią samochód, ale żadnych rowerzystów. W ciągu pół godziny przyjeżdża pozostała część ekipy, ale znowu brakuje dziewczyn.

Zmęczone dziewczyny miały dość jazdy i zatrzymały się w hostelu pobliskiego miasteczka. Zaakceptowaliśmy ten fakt, jednak Jacek i Zosia, również nie przyjechali. Wysłaliśmy do nich wiadomość odnośnie aktualnej sytuacji i planów na jutrzejszy dzień.

Najwytrwalsze osoby rozmawiały jeszcze kilka godzin, ale większość położyła się zmęczona i zasnęła.