Rozdział trzeci

Szlak

Dzień 8

Durme - Besisahar - Bhulbhule - Arkhale - Syange

Noc minęła spokojnie. Powoli wstajemy i zbieramy nasze rzeczy. Zanim równo stanęliśmy na nogi dziewczyny przejechały obok nas. Gosia i Merchata tryskały humorem i pełne energii zmierzały w kierunku parku narodowego.

Następne osoby przygotowane do drogi powoli ruszyły. Zebraliśmy nasze śmieci w jednym miejscu i zostawiliśmy po sobie porządek. Pozostała jeszcze kwestia brakujących osób. Jacek i Zosia byli za nami, więc w końcu dojadą do Besisahar.

Dzisiejszy cel to przynajmniej 40 kilometrów. Droga nie różniła się szczególnie od odcinków przejechanych do tej pory. Nie mijaliśmy większych miejscowości, ani nie spotkaliśmy nigdzie naszych ludzi jedzących śniadanie.

Konsekwentnie jechaliśmy do przodu, jednak moje tempo było minimalnie szybsze. Wiedziałem, że przede mną jest wiele osób, które z pewnością spotkam. Po kilkudziesięciu minutach dotarłem do miasteczka, a moim oczom ukazali się Jacek i Zosia.

Zdziwiony, zapytałem ich o pozostałe osoby. Nikogo dziś nie widzieli, a siedzą tu już trochę. Zdecydowałem się na przerwę i śniadanie. To gdzie wszyscy, którzy ruszyli przede mną? Jacek po krótkim spacerze stwierdził, że ludzi siedzą kilkaset metrów wcześniej. Dlaczego ich nie zauważyłem?

Ponad dwie godziny zajęło mi dotarcie do okręgu Lamjung. Stąd już prosta droga do naszego celu. Miałem wystarczająco wody na dalszą jazdę. Jechałem samotnie przez kolejne godziny, aż wreszcie dojechałem do miasta przed południem.

Besisahar

Następne duże miasto, bo sam przejazd główną drogą od początku do końca na rowerze zajął mi ponad pół godziny. Nikogo nie spotkałem, a przecież Annapurna czeka na wszystkich. Droga powrotna przez miasto jeszcze wolniejsza i dokładniejsza.

Kiedy spokojnie rozglądałem się po bokach nadjechały dziewczyny. Gosia i Merchata wjeżdżały do miasta. Tylko dlaczego nie spotkaliśmy się wcześniej? Dziewczyny były na obiedzie, a ja ponownie mało spostrzegawczy. Jednak między nami były jeszcze inne osoby. Gdzie są?

Jeździliśmy tak jeszcze godzinę w poszukiwaniu poczty i pozostałych osób. Przy kolejnym przejeździe przez Besisahar okazało się, że główna grupa właśnie dojechała. Nie zauważyłem ich na trasie i mimowolnie wyprzedziłem. Jak się potem okaże nie ostatni raz.

Szczęśliwie wszyscy w końcu dotarli do miasta i zgromadzili się w jednym miejscu. Kto był głodny, zamówił jedzenie. Minęło południe, a Jacek i Zosia wreszcie dojechali. Początek szlaku Annapurna Circuit oficjalnie rozpoczyna się w tym miejscu.

Od początku planowaliśmy, ile czasu spędzimy na trasie wokół Annapurny. Kluczowe było racjonalne rozłożenie kolejnych obozów i aklimatyzacja na poszczególnych wysokościach.

Jednym z punktów naszej podróży było pozostawienie części ekwipunku i zabranie ze sobą tylko niezbędnych rzeczy. Po kilku dniach rowerowych eskapad wiedziałem, że dwa polary to zdecydowanie o jeden za dużo, dlatego przed dalszą jazdą sprawdziłem obie sakwy.

Potrzebowałem ubrań przeciwdeszczowych, kurtki, czapki i kilku kompletów rękawiczek. Koszulki, spodenki, bielizna i skarpetki. Poza ubraniami zabrałem minimum kosmetyków i lekarstw, a także podstawowe części i narzędzia rowerowe. Czołówka, baterie i ładowarki nie ważyły zbyt wiele, a bywają niezbędne.

Dzięki takiej reorganizacji jedna sakwa stała się zbędna. Podwójne ubrania, zapasowe sztuki i namiot zostały w mieście, a rower bez dodatkowych kilogramów prowadził się świetnie. Zadowoleni ruszyliśmy na podbój Himalajów.

Już pierwszy punkt podróżnych na trasie sprawił kłopoty. Otóż otrzymaliśmy złe pozwolenia do parku narodowego. Nasze książeczki były niebieskie zamiast zielone, albo na odwrót, co nie spodobało się miejscowym służbom. Szczęśliwie za całe zamieszanie obwiniali biuro turystyczne w Kathmandu, a nie nas. Nie zmienia do faktu, ze czekaliśmy godzinę na dalszą jazdę. Jak zwykle nie czułem pośpiechu i wyruszyłem jako ostatni.

Kiedy już znalazłem się na trasie trekkingowej zostały mi dwie godziny jazdy przed zmrokiem i kilkanaście kilometrów do najbliższego schroniska. Bardzo ważne podczas wypraw rowerowych jest mocowanie sakw i zabezpieczenie całości bagażu przez ekspandery.

Podczas jazdy bardzo koncentrujemy się na płynnej ścieżce przejazdu. Ewentualne luźne elementy bagażu, niezapięte sakwy lub niedokręcone śruby to wstęp do postoju lub większej awarii. Szukanie zgubionych przedmiotów w nocy nie jest przyjemne, jeśli będziemy w ogóle świadomi tego zdarzenia.

Początkowe kilometry Annapurna Circuit były trudne. Wielokrotnie strumienie górskie przecinały szlak, a przejazd kończyliśmy w mokrych butach.

Kamienista droga, ogromne wyboje, kałuże i błoto, a do tego powoli metr po metrze do góry. Nie było innej drogi, a grupa rozciągnęła sie na szlaku. W razie potrzeby mam jeszcze oświetlenie. Przejechałem kilka kilometrów, a widoczność staława się coraz mniejsza. Zrobiło się ciemno, minąłem schronisko, a grupy nie ma. Zdjąłem okulary, bo tylko przeszkadzały w nocy i odłożyłem na wierzch sakwy. Gdzie oni pojechali? Jeszcze kilkaset metrów dalej i zrobiło się naprawdę ciemno, ale szczęśliwie dogoniłem kilka osób przede mną.

- Ile do kolejnego noclegu? - zapytałem.
- Około 3 kilometrów - powiedział spotkany nieznajomy.
- 40 minut na piechotę - rzekł kolejny.

Pojechaliśmy w kilka osób, ale nawet po 2 godzinach i 6 kilometrach jazdy w nocy nie dotarliśmy do schroniska. Droga była wyboista i momentami rzeczywiście niebezpieczna. Jechaliśmy w grupie, aby widoczność trasy była lepsza. Popełniłem błąd wieszając okulary na sakwie, zamiast chowając do środka. Po kilkunastu minutach zorientowałem się, że zgubiłem je po drodze.

Pierwsze napotkane domostwo sprawiło, że zatrzymaliśmy się, ale tam nie było szans na nocleg. Mieliśmy dość jazdy po kamienistej i błotnistej górskiej drodze. Szczególnie, kiedy chłop uparcie mówił, że za kilka kilometrów będzie miasteczko.

Jeszcze gorzej było, gdy z przeciwka nadjechali ludzie z naszej ekipy. Usłyszeliśmy od nich, że jesteśmy na niewłaściwej drodze. Jak i dlaczego tego GPS już nie powiedział. Wracamy? Nie ma takiej możliwości. Rozmawiamy z człowiekiem, a ten przyjmuje pod dach ośmiu facetów na rowerach.

Minęło kilkadziesiąt minut. Rodzina przygotowała dla nas ryż z warzywami i zaprosiła do własnego domu. Już drugi raz doświadczyłem lokalnej gościnności. Było późno i wszyscy zasnęli bez gadania.

Dzień 9

Syange - Jagat - Chamye - Tal - Karte

Godzina 5:48 często rozpoczynała mój dzień w Nepalu. Naturalnie budziłem się i obserwowałem świt za oknem, zatem zwyczajnie wstawałem. Większość ekipy jeszcze spała, ale mieszkańcy Nepalu, szczególnie poza miastami wstawali równie wcześnie.

Człowiek ugościł nas wszystkich za 2400 rupii. Kolacja, spanie i herbata o poranku. Wszystko za 9 złotych od osoby. Sprawdziliśmy jeszcze czy wszystko zabrane i wyruszyliśmy w drogę.

Rzeczywiście po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do większego miasteczka. Spotkaliśmy tam czołówkę naszej wyprawy, czyli Andrzeja i Marcela, przygotowujących się do śniadania. Zatrzymaliśmy się, bo sami byliśmy bez śniadania, a czekało nas wiele kilometrów pedałowania.

Wszyscy zamówili śniadanie, czyli omlety, makarony, zupy czy herbaty. Cokolwiek ciepłego i dającego energię, a znalezione w menu. Podczas oczekiwania rozmawialiśmy o poprzednim dniu i nocy. Zastanawialiśmy się, gdzie spali pozostali z naszej ekipy.

Zobaczyliśmy ponownie Mateusza, który ruszył z nami poprzedniego dnia z Besisaharu. Niedługo potem dojechały do nas pozostałe osoby, więc spokojnie pojechaliśmy do Jagat. Było ciepło i słonecznie. Znowu jedliśmy i rozmawialiśmy. Wszyscy myśleli, gdzie Jacek i Zosia. Czy wjechali w poniedziałek na szlak czy czekali do następnego dnia?

Czekała na mozolna wspinaczka. Nie spieszyłem się ani trochę i dokumentowałem kolejny dzień wyprawy. Niecałe 3 kilometry za Jagat jest wodospad w Chamche, a kilometr dalej kończy się ubita droga. Góry otaczają nas z każdej strony, wyrastają momentalnie obok drogi i sięgają ponad 1000 metrów wyżej. Niesamowite wrażenie.

Natulane zasoby Nepalu stanowi woda, która ciągle spływa strumieniami z gór. Wrzesień i październik są umiarkowane pod względem opadów deszczu, ale w przyrodzie woda jest stale obecna.

Tuż za Chamche czeka na nas jeszcze lepszy widok. Zza zakrętu wyłania się mnóstwo wody spadającej z północno-wschodniej ściany. Takie miejsca pozwalają na chwilowe zatrzymanie i zastanowienie.

Pokonujemy kolejne kilometry po górę i docieramy do Tal, gdzie ponownie zaczyna się ubita droga. Warunki drogowe są dość trudne, dlatego też grupa przez kolejne kilka kilometrów rozciąga się niemiłosiernie.

Mnóstwo kamieni na drodze, która wiła się tylko pod górę. Indywidualne tempo i samotna wspinaczka. Kiedy widzisz osoby kilkadziesiąt metrów wyżej potrzebujesz ogromnej motywacji. Wybrałem niski bieg i rozpocząłem walkę z własnymi słabościami, która zajęła mi 2 godziny.

Zatrzymaliśmy się w Karte, bo zostało niewiele czasu do zmierzchu. Sprawdziliśmy schronisko, bo potrzebowaliśmy przynajmniej 14 miejsc do spania. Znaleźliśmy wystarczającą liczbę miejsc, ale było położone kilkanaście metrów wyżej niż szlak.

Strome i kręte schody, wspinały się wśród kamieni i górskiej roślinności. Krótka ścieżka, ale wyjątkowo niebezpieczna w połączeniu z rowerem górskim na plecach. Cały ekwipunek znalazł się w końcu obok schroniska. Szybka kąpiel w zimnej wodzie i już byliśmy gotowi do kolacji.

Złożyliśmy zamówienia i cierpliwie czekaliśmy. Rozmowy dotyczyły przejechanej trasy, ale także planów na kolejny dzień. Wszyscy weryfikowali mapy, mierzyli nasycenie krwi tlenem i żartowali. Pierwsze dania docierły do nas po kilkudziesięciu minutach. Kto mógł, ten jadł w ciszy i odpoczywał po ciężkim dniu.

Mozolna droga do Karte wymagała wielkiego zaangażowania. Kamieniste odcinki były trudne i niebezpieczne. Wiele razy droga była wykuta w skale albo położona na krawędzi zbocza. Potrzebowaliśmy zarówno odwagi jak i koncentracji.

Ciemność zapadła ponad godzinę temu, zrobiło się chłodniej, a pięciu osób dalej nie było. Czekaliśmy na dziewczyny i Tomka, bo w ciągu dnia jechaliśmy razem. Jacek i Zosia również byli z tyłu, bo do tej pory nie spotkaliśmy ich na szlaku. Zanim przyszły kolejne dania minęła nas wesoła terenówka, na której dachu leżały rowery, a w środku siedziała wspomniana trójka.

Taka sytuacja nikogo nie zachwyciła, ale przynajmniej wiedzieliśmy, że są bezpieczni i nie błąkają się gdzieś po nocy. Szybko zjedliśmy kolację, bo siedzenie w przydrożnej altanie było średnio przyjemne.

Nasze pokoje nie wyróżniały się specjalnie niczym. Wystrój wnętrza był pomysłowy i zaskakujący jednocześnie. Połączenie stron kolorowych czasopism i okładek z zeszytów jako tapety na ściany.

Mój pokój miał nietypowego gościa, choć pewnie my byliśmy dla niego większym zagrożeniem. Zaraz po przekroczeniu progu, moim oczom ukazał się spory pająk, który czekał na nas w oknie. Niestety szybko umknął przez wzrokiem reszty ekipy, więc nie miałem dowodów.

Przygotowałem śpiwór i położyłem się na twardym łóżku. Szybko zasnąłem, ale obudził mnie w nocy wrzask:
- Cholera! Właśnie przebiegł po mnie wielki pająk - krzyknął Bozon.
- Przecież mówiłem wieczorem - odpowiedziałem.

Świt zbliżał się nieuchronnie. Byłem wyspany, zatem sprawnie wstałem z łóżka. Tylko Bozon czaił się z nożem na pająka, który pokazał mu kto tu rządzi.

Dzień 10

Karte - Danakyu - Chame - Brathang

Poranne wstawanie było przyjemne, pomimo przygód jakie nas spotkały. Mglisty poranek uniemożliwił obserwowanie okolicy. Pakowanie i rozliczenie ostatniej nocy minęło sprawnie więc o siódmej rano ruszyliśmy w dalszą drogę.

Tomek i dziewczyny wyprzedzili nas poprzedniego dnia, zatem pierwszym celem było wspólne spotkanie. Karte i Danakyu dzieli kilka kilometrów. Dharapani minęliśmy przed ósmą, ale nie byliśmy ani specjalnie głodni, ani zmęczeni. Dopiero godzinę później w Bagarchap zatrzymaliśmy się na szybki posiłek. Kto był głodny zamówił i czekał. Jedzenie dostaliśmy prędko, więc gotowi do jazdy ruszyliśmy dalej.

Kolejne miasteczko osiągnęliśmy w ciągu 30 minut. Danakyu było bardzo małe i nie oferowało specjalnych atrakcji. Szczęśliwie, spotkaliśmy tam wreszcie naszych zaginionych. Wszyscy dyskutowali o dotychczasowych trudnościach i czekali na decyzje odnośnie dalszej jazdy.

Nasz plan dotyczył najbliższych kilometrów. Ważne jest zdobywanie wysokości. Nie bierzemy pod uwagę choroby wysokościowej, bo jest jeszcze zbyt nisko. Mamy dużo czasu, ale pokonujemy trasę zbyt wolno.

Powoli ruszamy przed siebie. Wszyscy razem, ale szybko tworzą się mniejsze grupy. Dodatkowo psuje się pogoda, lekko kropi, ale to nas nie zatrzymuje. Mimo błota stopniowo zmierzamy pod górę. Mozolnie zdobywamy Temang, gdzie wszyscy mają jeszcze dobre humory.

Uśmiechnięta ekipa podczas spotkania w Danakyu. Plany i oczekiwania wobec trzeciego dnia na szlaku Annapurna Circuit były wysokie.

Jazda w takich warunkach jest rzeczywiście ciężka, zatem trwa bardzo długo. Wystarczająco długo, by turyści wyprzedzeni podczas jazdy na rowerze, doganiali nas po kilkuminutowym postoju. Jechaliśmy tak razem przez kilka godzin.

Początek kilometry do Chame pokonywaliśmy całą piątką. Stopniowo razem z Chmielem wysunęliśmy się nieznacznie do przodu. Ciągle jednak byliśmy w kontakcie wzrokowym z osobami przez i za nami.

Najwięcej kilometrów tego dnia przejechał pewnie Kołodziej, który kilka kilometrów wracał do wioski, gdzie zostawił sandały. Niestety los tak chciał, że już ich nie znalazł.

Ostatecznie po czterech godzinach dojechaliśmy do Chame. Zrobiliśmy sobie krótką przerwę, która idealnie korespondowała z porą obiadową. Pełni entuzjazmu czekaliśmy na zamówione dania.

Chame

Tutaj kolejny raz przekroczyliśmy rzekę. Chame to jedno z większych miasteczek na szlaku. Droga wspinała się ku górze. Błotnista trasa coraz częściej stawała się kamienistą ścieżką.

Po obiedzie ponownie jechaliśmy sami i dalej ostatni. Nie mieliśmy pewności czy dojedziemy do reszty ekipy, ale wcale nam to nie przeszkadzało. W końcu za nami ciągle byli Jacek i Zosia.

Wielokrotnie przekraczaliśmy rzeki. Most w Chame jest wyjątkowo kolorowy i choć jazda nim trwa krótko to łatwo zapada w pamięć.

Dojechaliśmy do Brathang, ale nie spotkaliśmy tu nikogo z naszej ekipy. Zostało kilkadziesiąt minut do zmroku, zatem dalej już dzisiaj nie pojedziemy. Ustaliliśmy warunki noclegu i powoli rozpakowaliśmy nasz ekwipunek.

Niektóre z naszych rzeczy były wilgotne lub mokre. Zastanawialiśmy się nad możliwością ich wysuszenia. Michał zaproponował rozpalenie małego ogniska, na które właściciel schroniska przystał entuzjastycznie.

Zebraliśmy okoliczne gałęzie i drewno możliwe do spalenia. Zamówiliśmy jedzenie i piwo. Rozpaliliśmy ogień i rozłożyli rzeczy do suszenia. Nasze ognisko zwróciło uwagę okolicznych turystów, którzy wyszli z namiotów i podeszli do nas.

Zimne piwo i trzaskający ogień sprzyjały wspólnym rozmowom. Dyskutowaliśmy otwarcie z poznanymi przed minutami ludźmi. Opowiadaliśmy o naszej wyprawie i odpoczywaliśmy po ciężkim dniu.

Dostaliśmy zamówione jedzenie. Sycące porcje dodały nam energii i pozwoliły na regenerację. Siedzieliśmy tak jeszcze przez długą godzinę, aż ostatecznie zdecydowaliśmy się na sen.

Dziewczyny w ostatniej chwili przypomniały sobie o kolacji, której do końca nie zjadły. Kasia zrezygnowała, ale Gosia dalej była głodna. Gospodarz specjalnie rozpalił ogień w piecu i przygotował makaron z warzywami. Późne dyskusje o świecie i ludziach tylko zaostrzyły apetyty.